Przez cały czas musisz być chroniony.
— Zgadzam się — odrzekł Bentley — ale mam dosyć rozumu, by wiedzieć, kiedy to nałożyć.
— Czyżby? Wybraliśmy cię dla takich zalet jak zaradność, wytrzymałość, siła fizyczna — no i oczywiście pewien procent inteligencji, ale…
— Dzięki.
— Ale te zalety nie zabezpieczają cię w pełni.
Przypuśćmy, że uznasz tubylców za przyjaznych i zdecydujesz się zrzucić ten ciężki i niewygodny sprzęt… A jeśli się pomylisz? Łatwo popełnić błąd na Ziemi. Pomyśl, o ile łatwiej można się pomylić na obcej planecie.
— Potrafię troszczyć się o siebie — odparł Bentley.
Sliggert ponuro przytaknął.
— Tak właśnie mówił Atwood, udając się na Durabellę II i słuch o nim zaginął. Nie wrócili też Blake, Smythe ani Korishell. Czy potrafisz obronić się przed ciosem w plecy? Czy masz oczy z tyłu głowy? Nie, nie masz — ale Protec ma!
— Proszę zrozumieć — odparował Bentley — ja naprawdę jestem człowiekiem odpowiedzialnym. Będę nosił Proteca udając się na powierzchnię obcej planety. Ale teraz niech mi pan powie, jak to zdjąć.
— Zdaje się, że czegoś nie rozumiesz, Bentley. Gdyby chodziło jedynie o twoje życie, pozwolilibyśmy ci na ryzyko. Ale tu idzie o sprzęt i statek wartości kilku miliardów dolarów. I o praktyczne wypróbowanie Proteca. Jedynym sposobem upewnienia się co do jego przydatności jest noszenie go przez ciebie na okrągło. A jedynym sposobem zapewnienia, byś go nosił, jest niepowiedzenie ci, jak go zdjąć. Nam zależy na wynikach. Pozostaniesz żywy, czy tego chcesz, czy nie.
Bentley przemyślał sprawę i zgodził się, acz niechętnie.
— Sądzę, że mogłoby mnie podkusić, by to zdjąć. Gdyby tubylcy okazali się autentycznie przyjaźni.
— Ta pokusa zostanie ci zaoszczędzona. Czy rozumiesz już, jak to działa?
— Oczywiście — powiedział Bentley — ale czy faktycznie robi wszystko, o czym pan wspomniał?
— Test laboratoryjny przeszedł doskonale.
— Nie chciałbym, żeby zawiódł jakiś drobiazg. Przypuśćmy, że nawali faza lub puści lut.
— To właśnie jest jedną z przyczyn ciężaru tego urządzenia — wyjaśnił Sliggert cierpliwie. — Potrójne zabezpieczenie. Nie możemy sobie pozwolić na żadną usterkę techniczną.
— A zasilanie?
— Przy pełnym doładowaniu wystarczy na sto lat lub dłużej. Protec jest doskonały, Bentley! Po przeprowadzonym przez ciebie teście terenowym nie mam wątpliwości, że stanie się standardowym wyposażeniem wszystkich badaczy w kosmosie.
Profesor Sliggert pozwolił sobie na mały uśmiech dumy.
— W porządku — zgodził się Bentley, poruszając ramionami uwięzionymi w szerokich plastykowych szelkach — przyzwyczaję się.
Ale nie przyzwyczaił się. Człowiek nie przyzwyczaja się tak łatwo do czterdziestokilogramowej małpy na swych plecach.
Telianie nie bardzo wiedzieli, jak go rozgryźć. Dyskutowali przez kilka minut, podczas gdy z twarzy Bentleya nie schodził wymuszony uśmiech. Potem jeden z nich wystąpił do przodu. Był wyższy od pozostałych i nosił charakterystyczne przybranie głowy ze szkła, kości i kawałków jaskrawo pomalowanego drewna.
— Przyjaciele — powiedział — jest tu Zło, które ja, Rinek, wyczuwam.
Inny z Telian, z głową przystrojoną podobnie jak tamten wystąpił i rzekł:
— Niedobrze, gdy szaman mówi o takich rzeczach.
— Oczywiście, że nie — przyznał Rinek. — Niedobrze jest mówić o Złym w jego obecności, bo rośnie wtedy w siłę. Ale zadaniem szamana jest wykrycie i unikanie zła. I szaman musi wykonać to, co do niego należy, niezależnie od stopnia ryzyka.
Kilku innych mężczyzn, z podobnie przybranymi głowami, wystąpiło naprzód. Bentley uznał, że muszą to być odpowiednicy teliańskich kapłanów, posiadający prawdopodobnie także władzę polityczną.
— Nie sądzę, żeby był Złym — powiedział młody, uśmiechnięty kapłan imieniem Huascl.
— Ależ oczywiście, że jest. Spójrz tylko na niego.
— Wygląd o niczym nie świadczy, o czym dobrze wiemy, od czasu, gdy dobry duch Ahut M’Kandi ukazał się w postaci…
— Bez kazań, Huascl. Wszyscy znamy przypowieści Lellanda.
Chodzi jedynie o to, czy możemy pozwolić sobie na ryzyko?
Huascl zwrócił się do Bentleya.
— Czy jesteś Złym? — zapytał poważnie.
— Nie — odrzekł Bentley.
W pierwszej chwili zdziwił go głęboki niepokój Telian w tej właśnie materii. Nawet nie zapytali, skąd przybył, w jaki sposób i po co. Ale właściwie nie było to takie dziwne. Gdyby jakiś obcy wylądował na Ziemi w jednym z okresów religijnej euforii, pierwsze pytanie też mogłoby brzmieć: czy jesteś istotą boską czy szatanem?
— Mówi, że nie jest diabłem?
— Skąd może wiedzieć?
— Jeśli on nie wie, to kto ma wiedzieć?
— Pewnego razu wielki duch G’Tal pokazał mędrcowi trzy kdale i powiedział…
I tak to trwało w nieskończoność. Bentleyowi nogi zaczęły drżeć pod ciężarem Proteca. Automatyczny tłumacz nie był już w stanie wyjaśniać zawiłości dyskusji teologicznej, która rozgorzała wokół. Ocena Bentleya zdawała się zależeć od dwóch czy też trzech dyskutowanych punktów, o których żaden z kapłanów nie chciał mówić, bo mówienie na temat Złego samo w sobie było niebezpieczne.
Sprawy stały się bardziej skomplikowane, gdy doszło do schizmy na temat pojęcia przenikalności Złego. Młodzi stawali po jednej, starsi — po drugiej stronie. Frakcje oskarżały się wzajemnie o bezwstydną herezję, ale Bentley nie potrafił domyśleć się, kto w co wierzy, lub też czyja interpretacja pomaga mu.
Spór toczył się nadal, gdy słońce zaczęło opadać na pokrytą trawą dolinę. Wtedy całkiem niespodziewanie kapłani doszli do porozumienia, chociaż Bentley nie bardzo wiedział, co o tym zadecydowało.
Huascl wystąpił naprzód jako rzecznik młodych.
— Cudzoziemcze — oznajmił — zdecydowaliśmy się nie zabijać cię.
Bentley stłumił śmiech. Tak to już było z prymitywnymi ludźmi, ich wiara we własną moc była niezniszczalna.
— W każdym razie jeszcze nie teraz — dodał Huascl, spostrzegłszy zmarszczkę na czole Rinka i starszych kapłanów. — Będzie to zależało jedynie od ciebie. Wrócimy do wsi, by się oczyścić i wyprawić ucztę. Następnie odbędzie się twoje uroczyste przyjęcie do społeczności szamanów. Żadna istota zła nie może zostać szamanem. Jest to wyraźnie zabronione. Dzięki temu dowiemy się, jaka jest twoja prawdziwa natura.
— Jestem głęboko wdzięczny — powiedział Bentley.
— Ale gdy się okaże, że jesteś diabłem, będziemy zmuszeni zabić go. I jeśli będzie to konieczne, uczynimy to.
Zebrani Telianie z zadowoleniem przyjęli tę przemowę i od razu ruszyli w drogę do wioski. Teraz, gdy obecność Bentleya zaakceptowano, przynajmniej tymczasowo, tubylcy okazali się całkowicie przyjaźni. Rozprawiali z nim o zbiorach, suszach i okresach głodu.
Bentley wlókł się pod ciężarem swego wyposażenia. Był zmęczony, ale wewnętrznie podekscytowany. To było mistrzowskie posunięcie. Jako wtajemniczony będzie miał nieograniczone możliwości zbierania danych antropologicznych, zainicjowania wymiany handlowej, utorowania drogi przyszłemu rozwojowi Tels IV.
Musi jedynie pomyślnie przejść inicjację, no i nie może dać się zabić, przypomniał sobie, uśmiechając się w duchu.
Bawiła go wiara kapłanów, że potrafią go zabić.
Wioska składała się z dwóch tuzinów chat, które ustawione były tak, że tworzyły koło. Wokół każdej glinianej chaty, krytej słomianym dachem, położony był niewielki ogród warzywny, a czasem również znajdowała się tam nieduża zagroda dla teliańskiej odmiany bydła. Widać też było małe, pokryte zieloną sierścią zwierzątka, przemykające między chatami. Telianie traktowali je jak psy czy koty. Trawiasty teren pośrodku wioski był wspólny. Tu znajdowała się studnia i liczne miejsca kultu, poświęcone różnym bogom i diabłom. Na tym właśnie terenie, oświetlonym wielkim ogniskiem, kobiety przygotowywały ucztę.