Bentley przybył na nią w stanie niemal krańcowego wyczerpania, zgięty w pół pod ciężarem swego wyposażenia. Z ulgą, podobnie jak inni, opadł na ziemię i zaczęła się uroczystość.
Najpierw kobiety odtańczyły dla niego taniec powitalny. Był to piękny widok. Ich pomarańczowa skóra migotała w świetle ogniska, a ogony poruszały się z gracją. Następnie do Bentleya podszedł miejscowy dygnitarz imieniem Occip i skłonił się przed nim.
— Cudzoziemcze — powiedział — przybyłeś z odległego lądu i twoje zwyczaje nie są naszymi zwyczajami. Mimo to zostańmy braćmi. Weź udział z nami w uczcie, by przypieczętować naszą więź w imię wszystkich świętości.
Nisko kłaniając się podał mu miskę z jedzeniem.
Był to ważny moment, moment, który mógł zadecydować o przyjaźni między odmiennymi rasami lub też o ich wiecznej wrogości. Ale Bentley nie mógł go wykorzystać. Taktownie, na ile potrafił, odmówił spożycia symbolicznego pożywienia.
— Ależ ono jest oczyszczone — rzekł Occip.
Bentley wyjaśnił, że z powodu plemiennego tabu, może spożywać tylko własne pożywienie. Occip nie potrafił tego zrozumieć. Bentley próbowałmu tłumaczyć, nie dodając jedynie, że nawet gdyby chciał zaryzykować, na zjedzenie czegokolwiek nie pozwoliłby mu jego Protec.
Mimo to jego odmowa zaniepokoiła wieś. Słychać było pośpieszną wymianę zdań między kapłanami. Rinek podszedł do Bentleya i usiadł obok niego.
— Powiedz mi — zapytał po chwili — co sądzisz o szatanie?
— Szatan to samo zło — odparł poważnie Bentley.
— Aha! — Rinek rozważał odpowiedź, a jego ogon nerwowo uderzał o trawę. Małe zielone zwierzątko zaczęło bawić się nim. Rinek odepchnął je i powiedział:
— A więc nie lubisz szatana?
— Nie lubię.
— I nie pozwoliłbyś, by jakikolwiek Zły miał na ciebie wpływ?
— Oczywiście, że nie — odparował Bentley, tłumiąc ziewnięcie. Zaczynało go to nudzić.
— W takim razie nie będziesz wzdragał się przed przyjęciem bardzo świętej i czczonej przez nas włóczni, którą Kran K’leu przyniósł z Domu Małych Bogów. Sprowadza ona dobro na wszystkich.
— Z przyjemnością ją przyjmę — odrzekł Bentley, przytrzymując na siłę opadające ze zmęczenia powieki i mając nadzieję, że uroczystość ma się ku końcowi.
Rinek mamrocząc odszedł. Kobiety przestały tańczyć.
Kapłani zaczęli nucić głębokimi, przejmującymi głosami.
Promienie ogniska sięgały nieba.
Zbliżył się Huascl. Twarz miał wymalowaną w biało-czarne pasy. Niósł starą włócznię z czarnego drewna, o grocie ze szkła wulkanicznego i drzewcu bogato, choć prymitywnie rzeźbionym.
Trzymając włócznię w górze Huascl rzekł:
— Cudzoziemcze z Niebios, przyjmij tę świętą włócznię. Kran K’leu dał ją Trinowi, naszemu ojcu, nadając jej magiczną moc, dzięki której stała się schronieniem dobrych duchów. Zły nie może znieść obecności tej włóczni, przyjmij ją więc, a wraz z nią nasze błogosławieństwo.
Bentley podźwignął się z trudem. Rozumiał znaczenie takich uroczystości. Przyjęcie przez niego włóczni położy kres wątpliwościom co do jego oceny. Z należytą czcią pochylił głowę.
Huascl podszedł do niego, wyciągnął włócznię i…
… włączył się Protec.
Jego genialność polegała na prostocie działania. Gdy tylko któryś z czujników odebrał sygnał zagrożenia, Protec włączał wokół Bentleya pole siłowe. Pole to chroniło go w sposób doskonały, gdyż było całkowicie i absolutnie nieprzenikalne. Ale miało to też pewne ujemne strony.
Gdyby Bentley miał słabe serce, Protec mógłby go zabić swą elektroniczną prędkością działania, całkowicie nie do przewidzenia, poza tym fizycznie wyczerpującą. Przed chwilą bowiem Bentley stał jeszcze przed wielkim ogniskiem z wyciągniętą dłonią, by przyjąć świętą włócznię, gdy nagle w mgnieniu oka pogrążył się w ciemnościach.
Czuł się jak gwałtownie wrzucony do zatęchłego, ciemnego pomieszczenia, w którym ściany z gumy napierały na niego ze wszystkich stron. Przeklinał doskonałą sprawność maszyny. Włócznia nie stanowiła zagrożenia, była elementem ważnej ceremonii. Ale Protec nie znał się na niuansach i zinterpretował zdarzenie inaczej.
Teraz, w ciemnościach, Bentley szukał nerwowo kontrolki uwalniającej pole, które na domiar złego zakłóciło pracę jego błędnika. Każde ponowne włączenie pola pogarszało sytuację. Ostrożnie obmacał klatkę piersiową: gdzieś w tym rejonie powinien być odpowiedni guzik. Udało mu się w końcu zlokalizować go pod prawą pachą. Wyłączył pole.
Uczta zakończyła się nagle. Tubylcy zbili się w ciasną gromadę — tak czuli się bezpieczniej — z bronią gotową do ataku, z ogonami w pozycji poziomej.
Huascl, znajdujący się w zasięgu pola, został odrzucony na odległość dwudziestu stóp i teraz powoli zbierał się z ziemi.
Kapłani zaczęli nucić oczyszczające melodie, by uchronić się przed Złym. Bentley nie mógł mieć o to do nich pretensji.
Gdy pole Proteca zostaje uwolnione, wygląda jak nieprzezroczysta czarna kula o średnicy trzech metrów. Jeśli zostanie zaatakowane, oddaje uderzenie z siłą równą atakowi. Na powierzchni kuli pojawiają się wtedy białe linie, które wiją się, zlewają i znikają. Ruch obrotowy pola powoduje, że wydaje ono wysoki, przejmujący dźwięk.
Reasumując, nie był to widok ułatwiający zdobycie zaufania prymitywnych i zabobonnych istot.
— Przepraszam — powiedział Bentley starając się uśmiechnąć. Cóż innego można było powiedzieć w takiej sytuacji.
Huascl przykuśtykał z powrotem, ale teraz zachowywał dystans.
— Nie możesz przyjąć świętej włóczni — oznajmił.
— Cóż… to nie całkiem tak — odparł Bentley. — Chodzi o to, że mam na sobie to zabezpieczające urządzenie, coś w rodzaju tarczy, rozumiesz? A ona nie lubi włóczni. Czy nie mógłbyś mi ofiarować na przykład świętej… tykwy.
— Nie bądź śmieszny — rzucił mu Huascl. — Czy ktoś słyszał o świętej tykwie?
— Nie, chyba nikt. Ale proszę cię, uwierz mi na słowo. Nie jestem szatanem. Naprawdę nie. Jeśli chodzi o tę włócznię, to widzisz, włócznie są u nas tabu…
Kapłani rozmawiali ze sobą zbyt szybko, by automatyczny tłumacz mógł za nimi nadążyć. Wyłapywał jedynie słowa takie jak „Zły”, „zniszczyć”, czy „oczyszczenie”. Bentley czarno widział swoją przyszłość.
Po naradzie Huascl podszedł do niego i rzekł:
— Niektórzy z obecnych sądzą, że powinno się ciebie zabić od razu, zanim ściągniesz na wioskę wielkie nieszczęście. Powiedziałem im jednak, że nie możesz być odpowiedzialny za różne tabu, które cię ograniczają. Będziemy się za ciebie modlić przez całą noc, a być może rano inicjacja stanie się możliwa.
Bentley podziękował. Zaprowadzono go do chaty i w pośpiechu opuszczono. Nad wioską wisiała złowieszcza cisza. Przez otwór wejściowy Bentley mógł rozróżnić małe grupki tubylców rozmawiających z przejęciem i spoglądających ukradkiem w jego stronę.
Był to marny początek współpracy dwóch ras.