A właściwie usiłował to zrobić, bo Protec, wiecznie czujny, ustrzegł go przed możliwością tak niebezpiecznego kontaktu.
— Co za głupie urządzenie — zawył Bentley.
Szybko udało mu się znaleźć kontrolkę i wyłączyć pole.
Od razu zauważył, że sprawa była przegrana.
— Szatan! — wrzeszczeli Telianie wymachując wściekle bronią.
— Zły! — krzyczeli kapłani.
Bentley z nadzieją zwrócił się do Huascla.
— Cóż — odpowiedział ten ze smutkiem — to prawda.
Myśleliśmy, że wypędzimy Złego za pomocą starych rytuałów. Ale nie udało się. Musi więc zostać zniszczony. Trzeba zabić diabła.
W kierunku Bentleya poleciała lawina włóczni. Oczywiście Protec natychmiast odpowiedział na atak.
Wkrótce stało się jasne, że powstał impas. Bentley pozostawał kilka minut w polu, potem wyłączał je. Telianie, widząc go nadal całym i zdrowym, ponawiali swe ataki, na które Protec odpowiadał natychmiastowym włączaniem pola.
Bentley usiłował ruszyć w kierunku statku, ale Protec nie pozwalał mu na to, włączając się ponownie prawie zaraz po wyłączeniu. W tym tempie przebycie jednej mili dzielącej go od statku wymagałoby co najmniej miesiąca, a więc zaprzestał prób. Postanowił przeczekać ataki. Gdy tubylcy zdadzą sobie sprawę, że nie są w stanie nic mu zrobić, dwie rasy będą musiały zasiąść do negocjacji.
Usiłował odprężyć się, ale w centrum pola było to praktycznie niemożliwe. Był głodny i potwornie chciało mu się pić. Nie miał czym oddychać.
Przypomniał sobie wtedy, nie bez przerażenia, że poprzedniej nocy powietrze nie przenikało otaczającego go pola. To przecież oczywiste — nic nie jest w stanie przez nie się przedostać. Groziło mu więc uduszenie.
Wiedział, że nawet niezdobyta forteca może paść, gdy obrońcy zginą z głodu lub braku powietrza.
Zaczął intensywnie myśleć. Jak długo Telianie mogą prowadzić swój atak? Przecież wcześniej czy później ich to zmęczy. A może nie?
Czekał do chwili, gdy nie mógł już oddychać.
Gdy wyłączył pole, zobaczył, że Telianie siedzą wokół niego. Rozpalono ogniska, gotowano strawę. Rinek leniwie rzucił włócznią w jego stronę i pole natychmiast włączyło się ponownie.
A więc to tak, pomyślał Bentley, oni już to wiedzą. Chcą go zagłodzić na śmierć.
Usiłował myśleć, ale ściany jego ciemnej nory zaczęły go przytłaczać. Dała o sobie znać klaustrofobia.
Przez chwilę rozmyślał, potem sięgnął po wyłącznik. Telianie patrzyli na niego z pogardą. Jeden z nich sięgnął po włócznię.
— Zaczekaj — krzyknął Bentley. Jednocześnie włączył radio.
— O co chodzi? — zapytał Rinek.
— Wysłuchaj mnie. To nieuczciwe, bym siedział w Protecu jak w pułapce.
— Co się dzieje? — zapytał profesor Sliggert.
— Wy, Telianie, wiecie — mówił Bentley ochryple — wiecie, że możecie mnie zniszczyć włączając ciągle Proteca. A ja nie mogę go wyłączyć! Nie mogę wydostać się z niego.
— Ha — powiedział profesor Sliggert — dostrzegam problem.
— Bardzo nam przykro — przeprosił Huascl — ale Złego należy zniszczyć.
— Oczywiście, że tak — odparował Bentley z rezygnacją — ale nie mnie. Niech mi pan da jakąś szansę, profesorze!!!
— To rzeczywiście niedociągnięcie. I to poważne — zamyślił się profesor. — Tego typu trudności nie występują podczas badań laboratoryjnych. Wykazuje je dopiero test terenowy. Protec wymaga udoskonalenia.
— Cudownie. Tylko, że teraz jestem tu. Jak się mam z tego wydostać?
— Przykro mi — odparł Sliggert — szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że zaistnieje taka konieczność. Tak zaprojektowałem szelki, byś nie mógł uwolnić się z nich niezależnie od okoliczności.
— Ty wszawy…
— Proszę cię — odrzekł Sliggert surowo — nie trać głowy.
— Gdybyś mógł wytrzymać jeszcze… kilka miesięcy, może udałoby się nam…
— Nie mogę! Powietrza! Wody!
— Ognia! — krzyknął Rinek z wykrzywioną twarzą. — Ogniem wygnamy demona.
I Protec znów się włączył.
Bentley usiłował wymyślić coś w ciemnościach. Musi za wszelką cenę pozbyć się Proteca. Ale jak? Wśród narzędzi był nóż. Czy nada się do przecięcia plastykowych szelek?
Ale co potem? Nawet jeśli uwolni się, to statek jest o milę stąd. Bez Proteca mogą go zabić jednym pchnięciem włóczni. I zrobią to z pewnością, uznali go przecież nieodwołalnie za demona.
Ale jeśli zacznie biec, to przynajmniej ma jakąś szansę. Poza tym lepiej umrzeć od uderzenia włócznią niż zadusić się powoli w całkowitej ciemności.
Bentley wyłączył pole. Telianie rozpalili wokół niego ogniska, zamykając mu drogę ucieczki ścianą ognia.
Z wściekłością zaczął manipulować nożem. Nóż wbił się jedynie w szelkę, ponownie włączając Proteca.
Kiedy znowu odzyskał przytomność, był całkowicie okrążony przez ogniska. Telianie ostrożnie podsuwali ogień w jego kierunku, zmniejszając obwód koła.
Bentley poczuł, jak mu serce zamiera. Gdy tylko ogień znajdzie się na tyle blisko, by włączyć Protec, nie uda się już go wyłączyć. Nie będzie już w stanie zapanować nad stałym sygnałem zagrożenia. Znajdzie się w pułapce swego pola mocy na tak długo, jak długo podsycać będą ogień.
A biorąc pod uwagę zabobonność istot prymitywnych i lęk przed Złym, istnieje możliwość, że mogą one podsycać ogień bez końca.
Rzucił nóż, wziął obcinak i udało mu się przeciąć plastykowy pas do połowy.
Ale ponownie znalazł się w polu Proteca.
Bentley był na pół żywy, prawie omdlewał ze zmęczenia, walczył o każdy łyk powietrza. Z wielkim trudem wziął się w garść. Nie może teraz zemdleć. To byłby jego koniec.
Znalazł kontrolkę wyłączającą pole. Ogień był już bardzo blisko. Czuł na swej twarzy jego ciepło. Z furią ciął dalej pas i poczuł, że ten ustępuje.
Wyskoczył z Proteca, zanim pole włączyło się ponownie. Jego siła rzuciła go w ogień. Ale upadł na stopy i udało mu się wyskoczyć z płomieni bez żadnych obrażeń.
Wieśniacy zawyli. Bentley wyrwał się do przodu. Biegnąc porzucał kolejno narzędzia, radio, skoncentrowaną żywność i kontener z wodą. Raz tylko odwrócił się. Zobaczył, że Telianie biegną za nim.
Ale żył. Jego zmęczone serce wydawało się rozsadzać mu klatkę piersiową, a płuca w każdej chwili groziły rozedmą. Ale teraz jego statek był tuż przed nim, wielki i przyjacielski majaczył w ciemności na równinie.
Musi mu się udać. Jeszcze tylko kilkanaście metrów.
Coś zielonego przemknęło przed nim. Był to mały mog.
Niezdarne zwierzątko usiłowało zejść mu z drogi.
Bentley zboczył, by nie zabić zwierzątka i zbyt późno uświadomił sobie, że nie powinien był zmieniać tempa. Pod stopą poczuł kamień i runął jak długi.
Słyszał tupot nóg Telian dobiegających do niego. Udało mu się podnieść na jedno kolano.
Ktoś rzucił maczugę, która wylądowała na jego czole.
— Ar gwy dril? — zapytał niezrozumiale głos z daleka.
Bentley otworzył oczy i zobaczył pochylonego nad sobą Huascla. Był z powrotem we wsi, w chacie. Kilku uzbrojonych Telian stało w drzwiach obserwując go.
— Ar dril? — zapytał ponownie Huascl.
Bentley obrócił się i zobaczył leżące obok niego w jak największym porządku narzędzia, żywność, kontener z wodą, radio i automatycznego tłumacza. Pociągnął duży łyk wody, a następnie włączył tłumacza.