— Sądzę, że nietrudno będzie odnaleźć jakiś korytarz przechodzący w pobliżu. Czy chcesz poprowadzić Dżdżownicę?
— To zależy od tego, czy dostęp do spiralnego korytarza będzie łatwy czy trudny.
Po dwóch godzinach znaleziono w głębi bocznego korytarza dogodne miejsce dla przebicia otworu do podziemnego grobowca. Pomiar ultradźwiękowy grubości ściany wykazał, że ma ona na odcinku paru metrów grubość nie większą niż 20 centymetrów. O tym, że po przeciwnej stronie znajduje się kręty korytarz, mówiły cienie kulek na ekranie.
Zina i Suzy zajęły się wycięciem kwadratowego otworu, tak aby można było wsunąć się do wnętrza mauzoleum. Zazwyczaj bardzo rozmowna Zina była tym razem milcząca i zamyślona. Tajemnica znikających obrazów nie dawała jej spokoju. Po głowie snuły się różne hipotezy.
Gdy wreszcie otwór był gotowy, przeczołgała się na drugą stronę i klęknąwszy na posadzce, poczęła z uwagą badać jeden z pięciokątów rozmieszczonych co parę metrów wzdłuż korytarza. Suzy pozostała jeszcze po drugiej Stronie otworu, czekając na Igora i Zoję, którzy wrócili do statku, by zawiadomić bazę o ostatnich odkryciach. Zjawili się zresztą wkrótce i po naradzie postanowiono, że Igor z Zina pozostaną w pobliżu otworu, Suzy z Zoją zaś wyruszą w dół, na spotkanie Renego i Włada.
Spiralny korytarz nie różnił się od tego, który już widzieli na sto pięćdziesiątym piętrze. Tylko posągi miały mniej kubistyczny kształt.
Zoja i Suzy szły szybkim krokiem, z rzadka zatrzymując się przy ciekawszej rzeźbie czy kompozycji zdobniczej. Tempo nadawała Suzy, która chciała jak najprędzej znów zobaczyć Włada.
325
Korytarz zdawał się nie kończyć. Już wyraźnie odczuwały wzrost temperatury w miarę głębokości. Wreszcie po blisko dwóch godzinach marszu wyjęły z plecaków skafandry, gdyż gorąco stawało się nie do zniesienia. Według obliczeń Suzy, znajdowały się na głębokości dwudziestego piętra.
— Przecież korytarz nie może biec w nieskończoność — denerwowała się fizyczka.
— Spróbuj wejść na tę ścianę tak jak Zina — zaproponowała Zoja. — Może uda się nawiązać z nimi łączność przez radio.
Po krótkiej chwili Suzy była już na szczycie i przechyliwszy się ku wnętrzu studni, zaczęła nawoływać:
— Wład! Renę! Wład! Halo! Halo! Odpowiedziało jej milczenie.
Głęboko w dole majaczyło w niebieskawej poświacie dno szybu. Suzy zawołała jeszcze kilkakrotnie, po czym zeskoczyła z trzymetrowej ściany wprost na posadzkę.
— Co ty robisz? — zganiła ją Zoja. — Możesz nogi połamać. Tu jest za duże ciążenie! To nie Sel albo nawet Tema.
— Chodźmy już dalej — przerwała niespokojnie Suzy zakładając plecak. — Pozostało nam chyba nie więcej niż 300 metrów szybu.
— A więc około trzech kilometrów korytarza.
Znów ruszyły w dół. Suzy coraz bardziej przyspieszała kroku, raz po raz spoglądając na zegarek. Zoja liczyła w myślach mijane posągi.
Po blisko półgodzinnym marszu korytarz począł się wreszcie rozszerzać. Suzy była niemal pewna, że dochodzą do dna „studni”.
Nieoczekiwanie korytarz przybrał położenie poziome i ukazała się wielka, czarna płyta, zamykająca dalszą drogę. Suzy i Zoja podeszły do przegrody pokrytej pionowymi kolumnami jakichś znaczków. Nigdzie wokół nie było widać żadnego przejścia.
Renę i Wład zniknęli.
— Może jest tu jakiś ukryty mechanizm odsuwający tę płytę? — powiedziała Zoja.
— Może — Suzy rozejrzała się niepewnie wokoło.
Zoja wyjęła z torby niewielki przyrząd do badania składu atmosfery. Z płaskiego walca wysunęło się kilka cienkich igiełek. Niektóre z nich zaczęły szybko zmieniać barwę.
— Czad!
— Myślisz, że?…
— Może leżą gdzieś za tym murem, zaczadzeni? Jeśli choćby na parę minut zdjęli hełmy…
— Pomóż mi! — Suzy stanęła przy posągu, wskazując w górę. Ściana oddzielająca korytarz od „studni” była tu nieco niższa, tworząc półkę nad głową statui.
Po paru próbach przy pomocy Zoi udało się fizyczce wspiąć na mur.
— Można zejść — zakomunikowała Suzy. — Nawet niewysoko. Czekaj na mnie!
— Mów cały czas, co widzisz! Suzy zniknęła za murem.
— Jestem już na dole! Widzę pięcioro niskich, bardzo niskich drzwi. Właściwie bram. Za nimi wiele rzeźb!
— Uważaj na siebie!
— Bardzo tu widno! Świetlny zygzak na suficie! Jak wąż! Idę dalej… Włada na razie nie… Głos ścichł i urwał się.
— Suzy! — zawołała Zoja.
Nie było odpowiedzi. Co prawda krótkie fale, na których pracowały aparaty radiowe w hełmach, miały niezbyt duży stopień uginania, ale utrata łączności nastąpiła niepokojąco nagle.
Zoja ułożyła plecaki jeden na drugim i próbowała wspiąć się sama na posąg. Nie było to jednak możliwe.
Zaczęła nerwowo krążyć po korytarzu, co chwila spoglądając na zegarek.
Upłynął kwadrans, pełen męczącego oczekiwania. Zoja już zaczynała zastanawiać się, czy nie ruszyć z powrotem po pomoc, gdy niespodziewanie rozległ się pod jej hełmem głos Renego:
— Halo, Zoja! — zoolog siedział na murze i kiwał na lekarkę.
— Co się z wami stało?! — wybuchnęła Zoja. — Już myślałam, że znowu…
— Prosimy, księżno, do pałacu — Renę uśmiechał się niezbyt mądrze.
— Nie wygłupiaj się! Co tam macie?
— Zaraz zobaczysz! Trzymaj! — spuścił w dół drabinkę sznurową, którą widać odnalazł w swych przepastnych kieszeniach. W chwilę później Zoja znalazła się po drugiej stronie muru.
Dno „studni” przypominało rzeczywiście nieduży dziedziniec wewnętrzny jakiegoś ziemskiego pałacu. W jego środku ustawiona była czarna kula o blisko dwumetrowej średnicy, na okrągłym, płaskim postumencie. Posadzkę pokrywała gruba warstwa pyłu, na której buty Renego, Włada i Suzy pozostawiły wyraźne ślady. Prowadziły one do pięciu niskich, zdobionych ornamentami bram, wybiegających w różnych odstępach z dziedzińca.
Renę poprowadził Zoję poprzez jedną z tych bram i oto znaleźli się w jasno oświetlonej, trójkątnej sali. Po jej suficie, w odległości paru metrów od ścian, biegł jaskrawo świecący wąż. W centrum świetlistego kręgu stała Suzy z kamerą holowizyjną; w głębi przy ścianie klęczał Wład badając jej powierzchnię.
Zoja rozejrzała się po sali. Na pierwszy rzut oka nie było tu niczego nowego:
mozaiki ścienne i posągi różnej wielkości.
— Jak ci się podobają tutejsi realiści? — zapytał Renę, takim tonem jakby oczekiwał osobistego uznania.
Dopiero teraz spostrzegła, że zoolog bynajmniej nie żartuje, mówiąc o realizmie rzeźb. W przeciwieństwie do posągów w korytarzach, noszących znamiona kubizmu, stojące tu pod ścianami rzeźby tak plastycznie odtwarzały rzeczywistość, że Zoję przeszedł dreszcz. Zewsząd patrzyły na nią oczy jakże niezwykłych zwierząt, różniących się nie tylko kształtem i wielkością, ale ' i barwnością polichromowanej powierzchni. Były tam potwory przypominające ziemskie jaszczury, „ptaki” czy może „owady” o tęczowych skrzydłach i wąskich, błyskających zębami paszczach, stwory nie większe od wróbli, z głową osadzoną na długiej cienkiej szyjce, to znów grube, sześcionogie „ropuchy” o wyłupiastych oczach.
Zoja i Suzy szły teraz wolno przez to istne muzeum osobliwości, pilnie wypatrując urpiańskiej „sowy”. Jednak pośród wielu zwierząt, pozornie do niej podobnych, nie znalazły żadnej istoty, którą mogłyby bez wahania uznać za pierwowzór tamtych rzeźb w mauzoleum.