— Chyba powinniśmy spotkać warstwę powietrza nad wodą — odezwała się
Suzy.
Wład bez słowa poruszył płetwami, podpływając bliżej ściany. Teraz przed ich oczami ukazał się długi, pochyły występ i szybko zniknął
w dole. Nim zdołali się zorientować, co to było, już minął ich drugi podobny,
potem trzeci i czwarty…
— To, zdaje się, nie jest żadna salka — odezwał się Wład po chwili — ale coś w rodzaju kręconych schodów.
— Tak. Widocznie Urpianie często stosowali takie rozwiązania architektoniczne. Pamiętasz mauzoleum?
— Czy wypuścić powietrze z pływaka?
— Chyba nie — odparła Suzy niepewnie.
— I ja tak myślę. Szyb jest tu zupełnie pionowy i nie ma mowy o zabłądzeniu, a warto byłoby zbadać go aż do samej góry. Potem łatwo będzie opuścić się w dół.
— Byle nie natrafić na jakąś warstwę żrącego płynu — Suzy przypomniała sobie przygodę Dżdżownicy.
Kalina podniósł głowę, kierując snop światła w górę. Roztapiał się i ginął w zielonkawej topieli.
Upłynęło znów kilka minut.
— Chyba schody te nie prowadzą na samą powierzchnię? — odezwała się Suzy.
W tej samej chwili zamajaczyła przed nimi jakaś biała plama. Ledwo zdążyli wyciągnąć przed siebie ręce, gdy dłonie ich uderzyły o twardy
spód lodowej pokrywy.
— No i co dalej? — spytał Wład. Nie czekając odpowiedzi sięgnął do pasa odczepiając ultradźwiękową sondę. Oparł iglicę o lód i nacisnął guzik. Krzywa na maleńkim ekranie wygięła się.
— Blisko cztery metry grubości — zwrócił się do Suzy, jakby oczekując odpowiedzi.
Myślała o tym samym.
— Spróbujemy — powiedziała bez wahania. Dłoń jej spoczęła na rękojeści termopistoletu.
Suzy jeszcze raz spojrzała na czarny, nieforemny otwór w leżącej sto metrów pod nią okrągłej lodowatej pokrywie.
— Idziemy?
Wład skinął w milczeniu głową. Znajdowali się już przy końcu długiego szybu. Przed nimi czerniał otwór stromej sztolni.
— Ściany są tu wyjątkowo mocne — powiedziała Suzy jakby dla-usprawiedliwienia decyzji.
— Zdaje się, że znacznie później zbudowane od tych na dole.
— Możemy zresztą w każdej chwili zawrócić. Sztolnia biegnie zupełnie prosto.
— Od powierzchni planety dzieli nas najwyżej 250 metrów — dorzucił Wład.
— Myślisz, że jest tu jakieś wyjście?
— Tak wygląda.
— Chodźmy już. Niedługo trzeba będzie wracać — ponagliła Suzy. — Zaczną się o nas niepokoić.
Wędrówka nie była tu jednak łatwa. Pochylony niemal pod kątem 30 stopni korytarz, pełen nacieków lodowych i szronu, nie należał do bezpiecznych terenów wspinaczki, zwłaszcza w butach zupełnie nie przystosowanych do tego rodzaju wyczynów. W każdej chwili groziło obsunięcie się i karkołomny zjazd w dół. '
Wład, posuwając się pierwszy, zmuszony był topić pokrywę lodową, a to bynajmniej nie przyspieszało tempa marszu. Postanowili jednak dotrzeć do widocznego z daleka progu i dopiero wówczas zawrócić.
Nie zawrócili. To, co z daleka wzięli za próg lodowy, było zwałem gruzu, powstałym po istniejącej tu kiedyś ścianie czy zaporze.
Stosy pokruszonej masy plastycznej grubą warstwą pokrywały lód. Odłamki bloków różnej wielkości leżały porozrzucane na dużej przestrzeni. Z obdartych wskutek eksplozji ścian zwisały niemal całkowicie zżarte korozją pręty jakiejś kraty.
Suzy ostrożnie wspięła się na wał lodu. Tuż przed nią wystawał z rumowiska gruby, dziwacznie wygięty pręt czy dźwigar. Wyciągnęła rękę, aby oprzeć się na tym pręcie i łatwiej przedostać przez próg lodowy, ale w tej samej chwili odskoczyła z krzykiem.
Wład był już przy niej. To, co wzięli za powyginany kawał metalu, było na wpół zwęgloną ręką. Ręką Urpianina!
Ciało zabitego nie było widoczne. Pokrywała je warstwa gruzu i brudnego lodu.
— Chodźmy dalej — odezwał się Wład ochłonąwszy nieco z wrażenia.
Suzy w milczeniu ruszyła przed siebie.
Również wyżej korytarz nosił liczne ślady wybuchów i wysokiej temperatury.
— Tu chyba musiała toczyć się walka — Wład oglądał z uwagą ściany.
— Niżej żadnych śladów nie było…
— Można by pomyśleć, że jakaś grupa Urpian wdzierała się z zewnątrz do tych podziemi i została tu zatrzymana…
— Albo odwrotnie: jakaś grupa usiłowała wydostać się z podziemi na zewnątrz i musiała stoczyć walkę z tymi, którzy chcieli ją zatrzymać.
Niespodziewanie sztolnia kończyła się wysoką, rozległą halą. Była to widocznie jakaś fabryka, bo spod zalegającej podłogę twardej skorupy lodu wystawały, niczym pancerze jakichś gigantycznych żółwi, ciemnordzawe kadłuby mniejszych i większych maszyn.
Lód przedostał się tu przez szeroką bramę, prowadzącą do drugiej, jeszcze większej sali. Suzy i Wład przesuwali się teraz pomiędzy zwałami lodu, spiętrzonymi gdzieniegdzie niemal pod sam sufit. Wreszcie osiągnęli miejsce, skąd lodowiec wdarł się do wnętrza fabryki.
Były tu cztery eliptyczne otwory w suficie. Zakrzepła woda w ciągu wielu wieków zdążyła wpełznąć tu wielkimi, podobnymi do kolumn lodospadami i wypełniła wnętrze hal. Lód był miejscami tak przezroczysty, że przez jego bloki można było dostrzec szerokie, ciemne walce, niby tubusy teleskopów przygotowanych do obserwacji nieba.
Wład spojrzał na zegarek.
— No, czas wracać.
— Wracać?
— Zajmie to nam co najmniej godzinę. Na pewno już się niepokoją.
— Wracać? — powtórzyła Suzy z obawą. — Tą samą drogą? W wyobraźni ujrzała na moment zwęgloną rękę, która nie była ręką człowieka…
— Od powierzchni dzieli nas chyba nie więcej niż 50 metrów lodu — powiedział Wład, jakby odpowiadając na myśli Suzy.
— Mamy termopistolety — podchwyciła żywo. — Chyba mniej czasu zajmie nam wytopienie wąskiego tunelu w lodzie niż błądzenie przez te korytarze.
— Spróbujemy — Wład skinął głową.
Odczepił od pasa pistolet i skierował jego reflektor na szczyt lodowego słupa.
Z sykiem uniósł się w górę obłok pary. Spod topionego błyskawicznie lodu spłynęła szerokim strumieniem 'woda, zamarzając natychmiast w długie, cienkie sople.
Suzy natychmiast skierowała w ten sam punkt reflektor swego pistoletu i szybkość topnienia wzmogła się.
Po chwili przy brzegu otworu powstała w lodzie wyrwa takiej wielkości, że mógł się tam zmieścić człowiek w skafandrze. Suzy i Wład zdjęli wodoszczelne torby, aby nie utrudniały im ruchów, i wytapiając stopień za stopniem, poczęli powoli wspinać się w górę.
Przecenili jednak swe siły. W ciągu pierwszej godziny pracy zdołali wejść zaledwie na „dach” pokrytej lodem budowli.
Temperatura spadała teraz coraz gwałtowniej, niezmiernie komplikując wytapianie sztolni. Już wkrótce ściekająca w dół woda zamknęła zwartą masą lodu tunel, którym wydostali się z fabryki.
Właściwie o budowie tunelu nie było już praktycznie mowy. Otoczeni zewsząd lodowcem, posuwali się coraz dalej w górę, jakby przesuwając swą ciasną lodową grotę. Topiony „sufit” spływał z wodą w dół i krzepnąc natychmiast, nieustannie podwyższał poziom „podłogi”. Najbardziej męcząca była konieczność ciągłego poruszania całym ciałem, a zwłaszcza nogami. Pozostawanie choć przez parę sekund w pozycji nieruchomej groziło przymarznięciem skafandrów, co wobec niemożliwości skierowania promieniowania na własne ciało, stwarzało niebezpieczeństwo sytuacji bez wyjścia.