Wywołało to całkiem nowe stosunki klimatyczne, typowe dla planet zahamowanych, czyli zwróconych stale jedną stroną do swego słońca. Glob podzielił się na półkulę wiecznej nocy i wiecznego dnia, oddzielone linią terminatora, gdzie w teorii Proxima powinna stale znajdować się na horyzoncie. Pewne odstępstwo orbity Temy od kęła sprawiło, że jednak w pasie szerokości paruset kilometrów następowały zmiany pór roku, będącego równocześnie dobą. Proxima w jednym okresie wschodziła tam wolniutko, podnosząc się prostopadle bardzo nisko nad widnokrąg, a później tak samo opadała i następował zmierzch trwający kilka tygodni.
Zrazu ten model tak nas zasugerował, że tę strefę przechodzenia nocy w dzień, poszerzoną o wąski pas stałego oświetlenia, uznaliśmy bezkrytycznie za region pieniącego się życia — w przeciwieństwie do mrozów wiecznej nocy i skwarów nieustającego dnia. Obraz ten zaczął jednak tracić zwolenników. Najpierw Ast, jako geofizyczka-klimatolog, zgłosiła votum separatum, że w tym pasie przejściowym nie tylko nie powstały warunki idylliczne dla życia, lecz musiały być wręcz nieprzyjazne. Jako tereny objęte wegetacją wskazała znaczną część półkuli oświetlonej na zewnątrz zbyt gorącego koła wokół bieguna ciepła, czyli podsłonecznego punktu planety, gdzie Proxima nieprzerwanie świeciła blisko zenitu.
Tę hipotezę najłatwiej było sprawdzić metodami paleontologii, czy m zajął się Renę z Mary, a po jej śmierci z Hengiem. Sporządzona przez nich mapa zasięgu fauny i flory w poszczególnych minionych okresach potwierdziła przewidywania Ast. Kazało to zrewidować nie tylko nasze pojęcia o zasiedlonych i pustych obszarach Temy przed zmianą jej orbity, lecz również o stopniu przekształceń warunków klimatycznych, jakim uległa biosfera po tym kataklizmie. Przedtem wyobrażaliśmy sobie rozwój życia w środowisku znacznie chłodniejszym, niż to się działo rzeczywiście. Zmienił się więc nasz pogląd na rolę Pięciokątów. Wcześniej bowiem nie docenialiśmy zbawczej roli tych oaz ciepła, krytykując stworzenie w nich Temidom rzekomo szkodliwej, rozleniwiającej sielanki.
Geofizyczny model warunków na powierzchni Temy, podany przez Ast, pokrywał si'ę niemal dokładnie z wynikami badań geologów. Jeszcze dwa tysiące lat temu glob ten przedstawiał obraz nader specyficzny. Półkula wiecznej nocy, prawie cała pozbawiona życia wskutek nieustających mrozów, pozostawała niemal tak statyczna jak głębie oceanów na Ziemi. Posuwając się od terminatora ku biegunowi zimna, czyli środkowi nocnej strony planety, gdzie Proxima znajdowała się w nadirze, w tamtym czasie uderzyłoby nas coraz mniejsze zróżnicowanie zarówno pogody jak widoków. Wprawdzie góry i niziny współistniały obok siebie, a grunt pokrywała warstwa zbitego śniegu, nigdzie jednak nie zalegała tak grubo, aby tworzyć lodowce. Choć niebo często zasnu-wały chmury, przeważnie całkowicie nieprzejrzyste, śnieg bywał jeszcze rzadszym gościem niż deszcz na Saharze. Toteż tylko nieznaczna część planetarnych zasobów wody, stracona dla dalszego obiegu w przyrodzie, gromadziła się tam firnową skorupą. Wiatry wiały sporadycznie; przeważała martwa cisza.
Dopiero w okolicach terminatora krajobraz wydatnie się zmieniał. Tysiąc-kilometrowy pas wokół niego, od nocnej krawędzi zwrócony w region wiecznego dnia, był widownią frontów atmosferycznych, śniegowych nawałnic, gwałtownych burz z piorunami i huraganów niezwykłej mocy. Ta wstęga szczelnie opasująca glob stanowiła buzujący kocioł, w którym energia promienista Proximy, kumulowana na półkuli oświetlonej, rozładowywała się w potężnych żywiołach pogody, z kolei rzutujących na inne zjawiska geofizyczne.
Gdyby zwały padających tam śniegów gromadziły się i nie topniały, w krótkim czasie nieuchronnie związałyby globalny zapas wody. Tak się jednak dziać nie mogło. Cały obszar tego pasa szczelnie pokryły wysokie góry. Nawet pośród rozległych równin wypiętrzyły się potężne masywy zbudowane wyłącznie z lodu. Zawierały one większość wód wypełniających dzisiejsze oceany. Ale ten olbrzymi pierścień lodów nie mógł być stateczny. Pękając tworzył oddzielne lodowce — nieraz o powierzchni średnich krajów europejskich — które pod wpływem siły wywieranej własnym ciśnieniem spływały na boki. Od strony nocnej, skutej tęgim mrozem, z czasem ich pochód uległ przyhamowaniu. W kierunku cieplejszych regionów natomiast, gdzie promieniowanie Proximy, choć nisko wzniesionej na niebie, obtapiało pochyłe zbocza, a ciepłe prądy powietrzne nasilały ten proces — nieustannie spływały strugi wody, gromadząc się u podnóży, wsiąkając w glebę, parując. Tam zalegała nieprzerwanym pasmem tundra tętniąca życiem wielu form roślinnych i zwierzęcych. Dopiero za nią, kręgiem zwężającym się ku środkowi półkuli oświetlonej, leżały bardziej urozmaicone strefy życia, które nie znały chłodów i śniegu. Rzeki spływające z lodowców wpadały do jezior i mórz śródlądowych zastępujących dzisiejsze oceany.
Najbujniejszymi biocenozami były puszcze, zawierające również liczne skupiska Temidów. Umiejscowienie ich na mapie wraz z dość dokładnym określeniem panującego klimatu ułatwia nabranie właściwego wyobrażenia o naturalnych wymaganiach gospodarzy globu. Wtedy okazało się — a była to duża niespodzianka — że na obszarach, jakie zamieszkiwali, temperatura spadała najwyżej do 13 °C, zresztą rzadko, tylko podczas zimnych burz gnanych od strony lodowców. Zazwyczaj było dwadzieścia parę stopni, przy umiarkowanej wilgotności powietrza. Prawdą jest, że Temidzi nie objęli swym zasięgiem dalej wysuniętych tropików, zasiedlonych przez typowe gatunki ciepłolubne. Potwierdzało to wszakże ówczesne wąskie przystosowanie ich organizmów do ciepłoty otoczenia: wtedy nie znieśliby ani przymrozków, ani dokuczliwych upałów. Ku środkowi półkuli oświetlonej skwar szybko wzrastał, a siedliska życia stawały się coraz suchsze. Przeważały pustynie, w miarę zbliżania się do bieguna ciepła już zupełnie jałowe. Na tym obszarze jedynie kilka odosobnionych górskich masywów było ostoją rozmaitych reliktów fauny i flory, ze względu na korzystny strefowy rozkład temperatur.
Proxima jest dziś gwiazdą zmienną nieregularną. Prócz niewielkich wahań blasku, czasami podlega krótkotrwałemu rozbłyskowi o znacznym natężeniu. Taką stała się niedawno w skali kosmicznej, 750 000 lat temu.
Z pewnością wywarło to jakiś wpływ na przebieg ewolucji temiańskiego życia, lecz nie przyniosło generalnych zagrożeń. Dopiero później, przed osiemnastu tysiącami lat pojawiły się bardziej wyraźne symptomy jej starzenia się, pod względem skali zmian klimatycznych Temy porównywalne z naszą epoką lodowcową.
Badania, które są w toku, pozwolą ustalić, czy było to nagłe ochłodzenie, utrzymujące się równomiernie przez dalsze sto sześćdziesiąt wieków, czy — jak na Ziemi, lecz w tempie przyspieszonym — nawroty zimna przedzielone cieplejszymi interglacjałami. W każdym razie wtedy pas lodowców wokół terminatora znacznie się poszerzył, a strefa życia przesunęła ku środkowi półkuli dziennej. W migracjach tych wzięli udział również Temidzi, raczej uchodząc przed chłodem niż przeciwstawiając się mu w dawnych siedliskach. Mieszkali wtedy na otwartej przestrzeni, nie wykorzystując jaskiń. Ast i Ingrid są w trakcie nanoszenia szlaków tych wędrówek na sporządzane mapy wahań klimatycznych w ubiegłych dwudziestu tysiącach lat.
Biologicznej przeszłości Temidów nie znamy w stopniu porównywalnym z antropogenezą nie tylko dlatego, że nie starczyło czasu na badania. Gospodarze globu są pod niektórymi względami na szczeblu pitekantropa, pod innym — nawet australopiteka. Badania utrudnione są również przez to, że bliscy krewni Temidów wymarli. Początkowo sądziliśmy, że zostali wytępieni przez twórców „Miast” sprzed dwudziestu siedmiu wieków. Jednak wykopaliska tego nie potwierdzają. Najmłodsze boczne gałęzie rodowodu tuziemców — odpowiednik szympansa w stosunku do nas — pochodzą sprzed dwudziestu tysięcy lat. Były to osobniki nadrzewne, znacznie lżejsze i zwinniejsze. Chyba przepadły wraz z zagładą rodzimych puszcz przy pierwszym natarciu zimna. Także populacja gospodarzy przerzedziła się wtedy, ale widocznie część z nich w porę zrozumiała niebezpieczeństwo i uszła w cieplejsze regiony.