Gdyby chodziło o ratowanie jakichś ziemskich drobnoustrojów, skuteczna kontrakcja bioinżynieryjna nie nastręczałaby trudności. Technika kreacji genów już od kilku wieków była powszechnie stosowana w medycynie, ekologii i produkcji naturalnej żywności. Metody te nie dawały się jednak przekopiować na struktury genetyczne, ukształtowane w toku paru miliardów lat rozwoju temiańskiej biosfery. Poszukiwanie klucza do zrozumienia ogólnych mechanizmów tych struktur na razie nie dawało wyników. W tej sytuacji, nawet z pomocą multieksploratorów programujących i przeprowadzających tysiące doświadczeń jednocześnie, wysiłki zaradzenia niebezpieczeństwu opierały się na równie prymitywnej, jak czasochłonnej metodzie prób i błędów.
Młody biolog uświadamiał sobie, że jego starania są na razie bezowocne. Pochłonięty tą pracą zapomniał o powinnościach gospodarza i dopiero natarczywy sygnał interkomu zmusił go do zostawienia badań komputerom.
— Czekamy na ciebie z kolacją — usłyszał głos matki. — Chyba znajdziesz dla nas trochę czasu?
— Przepraszam. Zaraz będę. Czy Renę wrócił?
— Godzinę temu. Ma ciekawe zdjęcia.
— Już idę!
Mary i Szu z zainteresowaniem oglądali w jadalni hologramy przywiezione przez zoologa z całodziennego wypadu do puszczy.
— Jak tam twoje porosty? Czy wiesz, dlaczego zielenieją w naszej obecności? — Renę powitał Allana żartem. — To z gniewu, że…
Urwał pod zgorszonym wzrokiem młodego botanika.
— Co się stało, u licha?
— TY-112 — odparł Allan ponuro, lecz w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że musi sprecyzować, o co chodzi. — No tak… — zmieszał się. — Przecież ja go tak nazwałem.
— Wnioskuję tylko, że chodzi o jakiegoś temiańskiego bakteriofaga — zauważył Renę, gdyż wynikało to z konwencji sposobu oznaczania miejscowych wirusów, w odróżnieniu od ziemskich.
— To zmutowany TE-112 — wyjaśnił — którego zdjęcia oglądaliśmy razem. Ten najmłodszy wytwór planety masowo infekuje i niszczy „beczułki”, grożąc doszczętnym ich wygubieniem.
Renę gwizdnął przeciągle.
— Więc nie miałem racji. Nie zakaziliśmy flory temiańskiej naszymi bakteriami.
— Mimo to trzeba zwęzić obszar badań, a może nawet przenieść się na łkara — stanowczo stwierdził Allan.
— Nie rozumiem dlaczego — wtrącił Szu, który z przejęciem przysłuchiwał się rozmowie biologów. — Skoro my nie zawiniliśmy…
— Wyjaśnię ci — odparł Allan spokojnie. — Zawiniliśmy, nie zawiniliśmy… To nie tak. Czy wiesz, dlaczego aż tak łatwo udało się uodpornić nas przeciwko „beczułkom”? Bo są produktem obcego świata; obcego życia. A właśnie, wbrew pozorom, odpowiednio zjadliwy rodzimy zarazek jest o wiele groźniejszy niż pochodzący z innej planety. Każda biosfera stanowi bowiem układ zamknięty, w którym wszystkie jednostki, od mikrostruktur typu wirusów, jeszcze nie będących organizmami, aż do osobników wielkości słonia czy dębu, są z sobą faktycznie spokrewnione. Pokrewieństwo to sięga poziomu molekularnego, od którego się zresztą wywodzi: budowy białek. Przy korzystnych bądź zgubnych wzajemnych relacjach, w pewnych okolicznościach dwa lub więcej różnych mikroelementów pasuje do siebie jak klucz do zamka. Dotyczy to w równym stopniu, na przykład, przenikania witamin albo trucizn. Co gorsza, nie poznamy z dnia na dzień całokształtu mechanizmów tutejszej biologii. Na Ziemi mocujemy się z tym problemem pięćset lat, a każde odkrycie odsłania nowe pole naszej niewiedzy.
Renę, zawsze pogodny i skory do żartów, teraz zamyślił się głęboko.
— Wleźliśmy w przyrodę Temy z kopytami — powiedział wolno, skandując każde słowo. — Tego się nie odrobi.
— Ależ ten bakteriofag jest miejscowego pochodzenia — zareplikował Szu. — Więc to nie my…
— A jednak my — odparł zoolog ze smutkiem. — Gdyby takie klęski zdarzały się samorzutnie w wolnej przyrodzie, żadna biosfera nie mogłaby przetrwać. W każdym razie wirus TY-112 zawdzięcza swe powstanie jakiemuś czynnikowi związanemu z wtargnięciem tu nas samych albo naszej techniki. Czy już wiesz coś bliższego na ten temat? — zwrócił się do Allana.
Botanik rozłożył ręce.
— Sugestie komputerowe nie dają jednoznacznej odpowiedzi. To utrudnia poszukiwanie antidotum. Przeprowadziłem niemal osiemdziesiąt tysięcy prób, lecz na razie bez skutku. Wprawdzie niektóre uzyskane preparaty niszczą TY-112, lecz są tak samo zgubne dla „beczułek”. A bez nich wyginęłaby tutejsza flora, tracąc niezbędną mrozoodporność. To są dość skomplikowane zależności.
— Może jednak sama przyroda upora się z zarazą… — niepewnie wtrąciła Mary. — Samoorganizacyjne zdolności biomaterii są przecież ogromne.
— Dopóki nie dostanie ona pchnięcia nożem w plecy — ponuro uzupełnił Allan. — Bezpośrednie i wtórne rujnacje biotopów na wielkich połaciach Ziemi, wywołane w ubiegłych stuleciach niefrasobliwą gospodarką, dowodzą tego aż nadto dobitnie.
Zaległo ciężkie milczenie.
— Czy w okolicach Dwójki też nastąpiły zmiany? — podjęła Mary.
— Chyba nie. Do tej pory ojciec i Wład nie wspomnieli o tym.
— Może tak głęboko tkwią nosami w swoich termopiaskach, że nie dostrzegają takich drobiazgów — zareplikował Renę trochę sarkastycznie. — Trzeba przekazać im szczegółową instrukcję. Jeśli nadal chcą tam pracować, na razie nie powinni przylatywać do nas. Nie wolno rozwlec wirusa na inne oazy. I tak obawiam się, że huragany zrobią to za nas.
— W tej sytuacji poddaję się — oświadczył Szu ze smutkiem. — Moje badania kopców muszą być zawieszone.
— Niezupełnie — pocieszył go Renę. — Możesz wrócić na łkara, by stamtąd prześwietlać i kopać zdalnie, za pomocą Łazików.
— Ingrid i Zoe też powinny zostać na łkarze — wtrąciła Mary. — Zo;
będzie zrozpaczona.
— W Jedynce mogą lądować — pospiesznie zaoponował Allan. — Nie ma to większego znaczenia, byle nie opuszczały terenu bazy. Mary popatrzyła na syna przenikliwie.
— W takim razie Zoe nie będzie mogła zobaczyć się z Władem. Chyba że zrezygnuje on z dalszych badań w Dwójce.
— Zoe chciała od dawna ujrzeć Temę — Renę szybko odwrócił bieg rozmowy. — I nie widzę przeszkód, abyś z nią pospacerował po lesie. Sam zresztą pragnę pokazać jej oraz Ingrid różne ciekawe rośliny i zwierzęta w warunkach naturalnych.
— Pokazać? — zapytał Szu ze zdziwieniem.
— Jaki jest jej stan w tej chwili? — cicho spytał Allan. — Powiedz prawdę! — zwrócił się do matki. Popatrzyła mu w oczy.
— Podróż z Sel na łkara zniosła znakomicie. Samopoczucie ma dobre. Liczę, że wkrótce ty i Renę sami się o tym przekonacie. Młody, silny organizm. Regeneracja stopy już dobiega końca. Zoe porusza się jeszcze na wózku, ale to głównie z uwagi na stymulatory regeneracyjne. Will jest zdania, że za miesiąc będzie można rozpocząć naukę chodzenia.
— A wzrok?
— To trudniejsza sprawa. Ingrid sądzi, że decyzja podjęta przez Korę, Willa i Zoję jest chyba jedynym słusznym rozwiązaniem. Postanowili oni, że nie przeprowadzą żadnych operacyjnych zabiegów przynajmniej w najbliższych ośmiu latach.
— Ale dlaczego?
— Nie jestem fizjologiem i nie potrafię przekazać fachowo tego, co mówiono. W najogólniejszym zarysie chodzi o to, że utrata zdolności widzenia nie została spowodowana degeneracją siatkówki wskutek długotrwałej bliskości promieniotwórczego pierścienia, lecz nieodwracalnymi zmianami w korze mózgowej, właśnie w ośrodkach wzrokowych. Nastąpiło to w czasie przeciągającego się stanu śmierci klinicznej. Wątpliwe, czy w parę godzin później udałoby się ją uratować.