O meteorze chwilowo zapomniałem — podjął Kalina po krótkim milczeniu. — Zająłem się nim dopiero w parę tygodni później, po wyjeździe z obserwatorium. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że kamera nie uchwyciła już świecących resztek meteoru, które musiały wcześniej zgasnąć. Uparłem się jednak zbadać to dokładnie i odgrzebując w pamięci miejsce wśród gwiazd, gdzie zjawisko dogasało ostatnimi iskrami, porównałem pasemka widm gwiazdowych na kliszy z dokładną mapą tych okolic nieba. Sięgając do 7m, dość szybko zidentyfikowałem jeden ślad nie posiadający odpowiednika na mapie. Zresztą widać było od razu jego wyraźną odrębność od widm gwiazd jakiegokolwiek typu. I właśnie wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że nie przypomina on również w niczym widm meteorytów kamiennych, żelaznych bądź grupy pośredniej. Bez głębszej analizy mogłem stwierdzić, że mam przed sobą dwutlenek węgla. Najdziwniejsze jednak było to, że pominąwszy składniki atmosfery, nie zauważyłem innych pierwiastków typowych dla meteorów. A więc nie meteor? Pewnie rakieta… Ale rakieta nie może chyba składać się z samego węgla? Pasjonująca zagadka tak mnie pochłonęła, że następnego dnia zajmowałem się tylko badaniem kliszy. Oprócz najjaśniejszej z iskierek zdjęcie rejestrowało trzy zupełnie podobne, ale słabsze, które nie należały do gwiazd. Pod mikroskopem zidentyfikowałem jeszcze cztery bardzo nikłe. Razem osiem pasemek widm, będących niewątpliwie rozszczepionym obrazem światła pochodzącego od spalającego się gwałtownie węgla. Znajomy chemik po dokładnym zbadaniu zdjęcia twierdził nawet, że był to antracyt.[12] Opisałem zjawisko szczegółowo i wraz z powiększonym zdjęciem widma posłałem do redakcji organu stowarzyszenia fizyków. Nie przyjęto. Nie dopuszczono hipotezy, że mógł to być meteor. „Czym zaręczysz, że nie sfotografowałeś zwykłego sztucznego ognia, których tyle puszcza młodzież w letnie noce?” — odpowiedziano mi w redakcji. Wysunięto zresztą poważne argumenty. Iskry pochodzą od żarzącej się mieszaniny różnych palnych materiałów, w których węgiel ma jednak znaczną przewagę. A ponieważ spala się stosunkowo najwolniej, iskry w fazie poprzedzającej zgaśniecie mogły składać się prawie wyłącznie z tego pierwiastka. Przeciw mnie przemawiało wreszcie to, że nie zgłosiłem zdjęcia nazajutrz po obserwacji. Wtedy można byłoby ewentualnie sprawdzić, czy ktoś puszczał rakiety w ramtych okolicach.
— I wówczas zwróciłeś się do Towarzystwa Astronomicznego? — zapytał Krawczyk.
— Tak. Uparłem się. Postanowiłem dowieść, że był to meteor. W PTA również, jak już wiecie, spotkałem się z pełnym powątpiewania stosunkiem do sprawy, ale poradzono mi, abym poczekał dwa miesiące, do ukazania się biuletynu Naukowej Służby Kosmicznej. Należało odczekać, aż spostrzeżone przeze mnie ciało, o ile istotnie było meteorem, ukaże się w spisie bolidów z tego okresu, z podaniem współrzędnych jego pojawienia się i zgaśnięcia dla konkretnego punktu obserwacji. Jednak o ile poprzednio zwlekałem, teraz niecierpliwość gnała mnie, by jak najszybciej udowodnić, że mam rację. Oświadczyłem w Towarzystwie, że dostarczę dowodów najdalej za miesiąc, i otrzy-mawszy z mego klubu sportowego rakietę, obleciałem wszystkie kosmiczne stacje astronomiczne, które tamtej nocy obejmowały swym zasięgiem Polskę. - No i?
— Niestety. Nie potrafiłem podać dokładnego czasu zaobserwowanego zjawiska. Wprawdzie jeden z uchwyconych meteorów zdawał się odpowiadać mojej obserwacji, ale mogłem się mylić. Na nieszczęście to właśnie obserwatorium nie prowadziło archiwum zdjęć spektroskopowych. Nie było więc mowy o zidentyfikowaniu bolidu.
— Pechowy z ciebie młodzieniec — rzekł z westchnieniem Renę. — Ot, i koniec historii.
— Nie. Jeszcze nie koniec. Wiedziałem, że nie znajdę argumentów, aby udowodnić, iż nie padłem ofiarą pomyłki. Ale już w drodze na Ziemię zrodził się w mej głowie nowy pomysł. Zwróciłem się do Międzynarodowej Centrali Astronomicznej z prośbą o udostępnienie mi zdjęć jaśniejszych bolidów, zarejestrowanych w ostatnich latach przez zautomatyzowane przyrządy. Ale gdy zapytano mnie o cel tej prośby — nie odpowiedziałem. Bałem się, że mnie wyśmieją. Ze odpiszą: szukasz kwiatu paproci…
— Chcieli po prostu ułatwić ci pracę, przeprowadzając wstępną komputerową selekcję.
— Może… Ale ja już straciłem cierpliwość. Później nadeszły kolokwia. Wreszcie porwała mnie sprawa rychłego terminu ekspedycji międzygwiezdnej. Meteor węglowy zszedł na drugi plan. A jednak… A jednak ja do dziś wierzę, iż to nie była rakieta… A jeśli to nie była rakieta, powinien się znaleźć wśród starych zdjęć jeszcze niejeden podobny antracytowy meteor…
Zapanowało milczenie.
— No, ale opowiadaj dalej — rzekł astronom. — Niech się dowiemy, skąd się wziąłeś wśród nas.
Kalina jednak nie był w stanie wrócić od razu do toku opowiadania. Widać było, że z trudem opanowuje nerwowe drżenie, jakie ogarnęło jego ciało. Po raz pierwszy w życiu zdobył się na tak otwarte, szczere wyznanie. I to wobec ludzi, których dotąd zupełnie nie znał.
— Cóż — odezwał się wreszcie — niewiele już zostało do opowiadania. Przez^ pół roku myślałem tylko o was. Marzenie, by polecieć z wami, przysłoniło mi wszystko. Coraz bardziej zaniedbywałem studia, z maniackim uporem poszukując środka, który umożliwiłby mi wzięcie udziału w wyprawie. Wreszcie Astrobolid'wyruszył w drogę, a ja chodziłem jak w gorączce, zrozpaczony, że nie lecę razem z wami…
Urwał opowiadanie. Dopiero po długiej przerwie zaczął wolno, jakby zbierając myśli:
— Tego samego dnia… poleciałem na Światowida. Przyrządy optyczne tamtejszego obserwatorium astronomicznego pozwoliły mi śledzić wasz statek przesuwający się wolno na tle gwiazd. I wówczas… Tak, wówczas postanowiłem polecieć do was… za wami..'. Tej nocy nie spałem, szukając pretekstu;. który pozwoliłby mi lecieć za Astrobolidem. Ale dopiero w tydzień później nadarzyła się okazja. Klub nasz otrzymał do wypróbowania nowy model rakiety wyczynowej. Udało mi się przekonać zarząd klubu, aby mnie powierzył oblatywanie tej rakiety. Przed trzema tygodniami wystartowałem ze Światowida.
— I koledzy pewno cię szukają? — Krawczyk z oburzeniem patrzył na „szalonego chłopaka”.
— Powiedziałem w sekrecie prezesowi, iż mam zamiar odprowadzić Astrobolid do granic Układu Słonecznego. Wiem, że mi nie uwierzycie, ale ja… ja nie myślałem o tym, aby… Gdzieżbym śmiał prosić was o zabranie mnie z sobą. Nie jestem znów aż tak szalony, abym sądził, że zgodzicie się na to.
— Więc dlaczego poleciałeś?
12
Antracyt — gatunek węgla kamiennego (tzn. pochodzenia roślinnego), twardy i błyszczący. Zawiera 93–98 % czystego węgla (C).