Oleg zasapał się, wdrapując się po piarżysku. Kamienie usuwały mu się spod nóg, worek Marianny ciążył w ręku własny przytłaczał ramiona. Oleg liczył kroki i zastanawiał się, gdzie jest ta diabelna jaskinia. Powietrze zaczynało już niebieszczeć, dzień i tak był pochmurny, a teraz wszystko zaczynało się rozpływać w szarawej mgle unoszącej się nad ziemią. Już najwyższy czas znaleźć kryjówkę, bo nawet Dick nie odważy się nocą pójść do lasu albo w step, W ciemnościach wychodzą na żer zwierzęta nocne. Ci, którzy wychodzą nocą za ogrodzenie, nie wracają. A tutaj, z dala od wioski… Oleg odwrócił się. Wydało mu się, że ktoś za nim idzie. Nie, to tylko mgła. Nawet nie zauważył, jak przyspieszył kroku, kiedy. Tomasz zbeształ go półgłosem:
— Nie pchaj się, bo mnie przewrócisz. Zachowuj odstęp.
A jednak Oleg nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś mu depcze po piętach.
Plecy Tomasza znikły, bo wyprzedził on Mariannę. Teraz przed oczami majaczyły wąskie dziewczęce plecy, wąskie nawet w ciepłej kurtce. Marianna potyka się, bo źle widzi w półmroku. Aggie powiedziała, że to kurza ślepota, ale nie zwyczajna, tylko endemiczna. „Endemiczna, to znaczy właściwa dla danego terenu” — zabrzmiał w uszach głos Starego, jakby nauczyciel stał obok.
— Wziąć cię za rękę? — zapytał Oleg.
Szli we dwójkę przez nieprzeniknioną mgłę, tonąc w niej po kolona.
— Nie — odparła Marianna. — Dziękuję.
— Stójcie! — Odległy głos Dicka brzmiał głucho i niewyraźnie. — Skały.
8
Dobrze, że jaskini nikt nie zajął. Przecież mógł w niej skryć się niedźwiedź, albo coś jeszcze gorszego, któraś z tych nocnych bestii krążących jak zjawy wokół ogrodzenia. Czasami te zwierzęta próbowały nawet przerwać kolczaste zasieki, ciągnąc do ludzkich siedzib, a zarazem się ich bojąc Kiedyś, chyba ze trzy lata temu, Marianna przyniosła z lasku koźlątko, malutkie jeszcze, sięgające jej do pasa. Kozioł miał przenikliwy głos i darł się jeszcze gorzej niż bliźniaki. Zielona włochata trawa zwisała do ziemi, zwierzak tupał opancerzonymi nogami i wrzeszczał wniebogłosy.
— Beczy — powiedział wówczas z satysfakcją Veitkus. — Uwielbiał głosy zwierząt domowych.
— A więc będzie kozłem — powiedział Tomasz, który już wówczas nadawał nazwy nieznanym przedmiotom i zwierzętom.
Kozioł dożył w wiosce do zimy, kiedy noc trwa niemal bez przerwy. Przywykł do ludzi, prawie nie gryzł i sterczał ciągle w warsztacie Siergiejewa, bo tam było ciepło. W tym warsztacie Siergiejew robił meble i naczynia. Oleg lubił mu pomagać. Podobało mu się robienie rzeczy. A potem w nocy przyszły nocne bestie i uprowadziły kozła. Marianna znalazła kilka strzępków zielonej sierści na cmentarzu. Ale to było już wiosną, więc mogła się pomylić.
Veitkus powiedział wtedy:
— Rozwój hodowli trzeba będzie odłożyć na czas nieokreślony.
— Tym bardziej — dodało Aggie — że tyle było z niego pożytku, co ze psa gnoju.
Jaskinia miała jedną wadę — szeroki wlot. W poprzek otworu rozpięli namiot z rybich skór i rozpalili ognisko, bo nocne bestie nie lubią ognia. W jaskini było prawic ciepło i Oleg z rozkoszą wyciągnął się na gładkich kamieniach. Marianna położyła się obok niego.
— Okropnie się zmęczyłam — powiedziała. — I bałam się.
— Ja też — odparł Oleg cicho. — Wydawało mi się, że i tyłu ktoś idzie.
— Dobrze, że nie wiedziałam — powiedziała Marianna.
Dick łupał drewno. Wzięli ze sobą najlepsze, takie, które wolno się pali. Tomasz rozwiązał worek z grzybami i wyjął kociołek na trójnogu.
— Oleg — powiedział — podaj wodę.
Woda była w worku Olega, w naczyniu z tykwy. Tomasz musiałby zrobić najwyżej dwa kroki, żeby wziąć wodę samemu. Chłopak zrozumiał, że Tomasz powiedział to w celach wychowawczych. Nie chce rozkazywać Olegowi, żeby wstał i zajął się jakaś robotą, nie chce go zawstydzać. Chociaż, co tam jest do roboty? Namiot już rozwiesili razem, ognisko rozpalili. Następnego dnia będę mniej zmęczony, to zajmę się gospodarstwem Przecież dziś taszczyłem worek Marianny.
Oczywiście nie powiedział tego na głos i nie zdążył wstać, kiedy Dick wyciągnął długą rękę, chwycił worek Olega i podsunął go Tomaszowi.
— Niech odpoczywa — powiedział bezbarwnym, obojętnym tonem — Zmordował się, niósł dwa worki.
— Niech poleży — zgodził się Tomasz.
Oleg usiadł.
— A co trzeba zrobić? — zapytał Kiedy trzeba, to zawsze zrobię.
— Poczekaj. Tomaszu — powiedziała Marianna — Sama zrobię zupę. Ty przecież nie wiesz, ile grzybów trze ba włożyć.
— Miałem wrażenie — powiedział Dick — że za nami ktoś szedł.
— Ty również? — wykrzyknął Oleg.
Zaraz potem usłyszeli czyjeś ciężkie kroki za zasłoną Dick porwał dzidę, a Tomasz pochylił się nad ogniskiem, gotowy chwycie płonącą głownię. Kroki umilkły. Było bardzo cicho Słychać było, jak pojedyncze krople deszczu kapią z nawisu nad wejściem do jaskini.
— Akurat zdążyliśmy — odezwała się Marianna.
— Cicho!
Ale za błyszczącą zasłoną z rybich skór nic się nie działo.
Dick trzymając broń w pogotowiu podszedł do zasłony, ostrożnie odsunął róg i wyjrzał na zewnątrz.
Oleg patrzył na jego szerokie, napięte plecy i czekał. Trzeba by również wziąć dzidę. Ale przecież pali się ognisko. To sprawa Dicka. Niesprawiedliwość tej myśli była dla niego oczywista, ale nie mógł inaczej myśleć, bo jego sprawa, jego robota polegała na czymś innym Miał zobaczyć to, co nie interesuje pozostałych. Stary bardzo na niego liczy. Najgorsze jednak, że nie wie, czy spełni jego nadzieje, tym bardziej, że z upływem lat stają się one dla starca coraz bardziej abstrakcyjne i iluzoryczne.
Marianna krzątała się przy ognisku, przebierało grzyby i suszone słone jagody, które zawsze gotowało osobno, a dopiero później mieszała. Dziewczyna klęczała, rękawy kurtki miała zawinięte, a szczupłe ręce całe pokryte bliznami i siniakami. Oleg pomyślał, że ręce Marianny są piękne, o blizny to drobiazg — wszyscy mają blizny.
Tomasz również patrzył na zwinne ręce Marianny, przyglądał się obrządkowi, który dla niego, obcego tu przybysza, nie miał żadnego sensu. Widział blizny na jej rękach, cenę, którą las wziął za naukę, i myślał o przepaści, jaką wioska kopie między nim a tymi wyrostkami, dzikusami, którzy teraz znakomicie wyśpią się na kamieniach, nie przykrywając się niczym i nie czując wilgotnego, przejmującego do szpiku kości zimna… A zapach tych roślinnych ośmiornic, które nazywają grzybami, nie wzbudza w nich obrzydzenia, bo do niego przywykli… Zresztą dzieci też pachną tu inaczej niż w domu. Nawet własne dzieci. I ośmioletnia Ruth może nie zginąć sama w lesie, a w każdym razie nie umrze w nim z głodu, bo las dla niej jest wprawdzie miejscem niebezpiecznym, groźnym i podstępnym, ale swojskim. I jeśli on, Tomasz Hindt, jest w tym lesie człowiekiem, to oni są w nim jak jelonki, zające albo nawet wilczki — nie najsilniejsze, ale sprytniejsze od wielu innych, więc potrafią przeżyć. Marianna wyszczerzyła zęby jak dzikie zwierzątko, nadgryzła podejrzany grzyb, pisnęła i rzuciła go do kąta. Grzyb jak grzyb, wszystkie grzyby to trujące paskudztwo. Znowu ktoś przeszedł ciężkim krokiem, omal nie dotykając półprzeźroczystej zasłony. Cholerne duchy ciemności. Łażą słonie, nie zdziwię się, jeśli jadowite. Dzieciaki są pomocne, chociaż diabli ich tam wiedzą. Dick tak wygada, jakby zaraz gotów był rzucić się w pościg za szakalem. Oleg jest naturalnie od niego słabszy. Niezły chłopak, niegłupi, ale Borys zupełnie niepotrzebnie faszeruje go swoimi idealistycznymi teoriami. Wioska musi żyć. Dziś, jutro. Nie wiem, kiedy zaczniemy budować miasta, wystrzeliwać sztuczne satelity. Za tysiąc lat? Ale również po to trzeba wyżyć dzisiaj.