Выбрать главу

Zasłona drgnęła. Widocznie nocny gość postanowił ją zerwać. Tomasz chwycił głownię i uprzedzając Dicka wybiegł w ciemność, we mgłę. Czarny cień odpływał, roztapiał się w szarym tumanie, jakby jakiś dowcipniś ciągnął za sobą balon.

— Nie wiem, co to jest — powiedział. — Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

— Trzeba będzie dyżurować przy ognisku — powiedział Dick.

— Ja zupełnie nie jestem śpiący — zaofiarował się Oleg.

— Przydałby się nam pistolet — westchnął Tomasz. — Przyzwoity pistolet strzelający ogniem ciągłym.

— Za pięć minut będzie zupa — powiedziała Marianna. — Bardzo smaczna zupa. Ciocia Luiza dała nam na drogę same prawdziwki.

Gdzieś bardzo daleko coś mlasnęło, sapnęło. Potem rozległ się lekki tupot niezliczonych nóg i beczenie. Chóralny, rozpaczliwy bek.

Marianna zerwała się na równe nogi.

— Kozły!

— Twojego już dawno zjedli — mruknął Dick. — Kto je tak goni?

— Jadowity słoń — nieoczekiwanie dla samego siebie powiedział Tomasz.

Dick roześmiał się:

— Tak właśnie będziemy je nazywać.

Beczenie zmieniło się w wysoki krzyk, podobny do płaczu dziecka. Potem wszystko ucichło. I znowu rozległ się tętent.

— Myślę, że wypuszcza je muchomor — powiedział Oleg.

— Kogo? — zapytał Dick.

— Jadowite słonie.

— To są złe duchy, zjawy. Krystyna mi mówiła — odezwała się Marianna.

— Złych duchów nie ma — powiedział Oleg.

— No to spróbuj zapuścić się głębiej w las! — wykrzyknął Dick.

— Cicho! — rozkazał Tomasz.

Całkiem blisko przemknęły kozły. Za nimi miękkim krokiem pędził prześladowca. Ludzie cofnęli się za ognisko, aby mieć je miedzy sobą a zasłoną. Przygotowali broń, Nieznane zwierzęta są straszne, gdyż nie wie się, jakie są ich zwyczaje.

Zasłona podskoczyła, pękła na ukos i do jaskini wpadła zielona, włochata istota. Była wzrostu człowieka, ale krągła, czworonoga, z kościstym grzebieniem sterczącym z kudłów, niczym łańcuch stromych wzgórz z gęstego lasu.

Zwierze dygotało. Jego malutkie czerwone ślepia gapiły się na ludzi z tępą rozpaczą.

Dick wycelował starannie kusze, chcąc ubić je jednym strzałem.

— Stój! — krzyknęła Marianna — To przecież kozioł!

— Słusznie szepnął Dick, nie ruszając się z miejsca. — To mięso.

Ale Marianna już obeszła ognisko i zbliżało się do kozła.

— Poczekaj. — Tomasz chciał ją powstrzymać, ale dziewczyna odtrąciła jego rękę.

— To mój kozioł — powiedziała.

— Twój już dawno zdechł — odparł Dick, — ale jego ręka trzymająca kuszę opadła. Mięso jeszcze mieli, a zabijać bez potrzeby Dick nie lubił. Myśliwi zabijają tylko tyle, ile mogą unieść.

Kozioł zaczął się wolno cofać i znieruchomiał. Widocznie to, co czaiło się na zewnątrz, było po stokroć gorsze od Marianny. Dziewczyna pochyliła się, szybko wyjęła z worka smaczny suszony grzyb i podała go zwierzęciu. Kozioł westchnął, powąchał, rozdziawił hipopotamią paszczękę i posłusznie schrupał poczęstunek.

9

Jako pierwszy pełnił wartę Oleg. Kozioł nie ucieka! Cofnął się tylko pod ścianę groty, zerkał jednym okiem na Olega i od czasu do czasu głośno wzdychał, a potem zaczynał się czochrać o skałę.

— Zapchlisz nas tu wszystkich — powiedział Oleg Stój spokojnie bo cię wygonię.

Uważne, nieruchome spojrzenie kozła sprawiało wrażenie, że zwierze słucha i rozumie. Ale tak naprawdę, to kozioł przysłuchiwał się temu, co dzieje się na wewnątrz.

Patrząc na dogasające ognisko, Oleg przysnął. Wydawało mu się, że nie śpi, że widzi, jak nad rozżarzonymi węgielkami polatują niebieskie iskry i tańcząc parami układają się w korowód… Kozioł rozbeczał się i zastukał kopytami. Oleg poderwał się i nie od razu zorientował się, gdzie jest. Dopiero po sekundzie lub dwóch zauważył, że kozła nie ma już na starym miejscu, że zwierzę odskoczyło w głąb jaskini, a przez dziurę w zasłonie pcha się jakaś szara, pęcherzowata masa, rozlewa się ciastowato po dnie jaskini. Może zresztą ta masa nie była szara, tylko różowa? Odblask gasnącego ogniska oświetlał tę prącą naprzód masę, a kozioł rozpaczliwie beczał, błagał o ratunek, gdyż uznał widocznie, że szare ciasto przyszło specjalnie po niego. Oleg zdążył jeszcze pomyśleć nie wiedzieć czemu, że jak na nocną zjawę ta masa jest zbyt paskudna, macał wokół siebie ręką i w żaden sposób nie mógł znaleźć kuszy, a odwrócić wzroku od płynącej na niego, bliskiej już masy cuchnącej żrącym kwasem, nie potrafił, nie był w stanie. I dlatego zobaczył, jak z boku stwora wyrosła nagle opierzona strzała, jak zanurzyła się do połowy w cieście, zapadło się w nim całkowicie — i jak zaraz potem, lekko i szybko, ciasto sprężyło się, skurczyło i znikło za leniwie rozkołysaną zasłoną.

Oleg w końcu zdołał opuścić oczy. Kusza leżała o dwa centymetry od rozcapierzonych palców, a Dick, wypoczęty i świeży, jakby w ogóle nie kładł się spać, siedział na kamieniach. Opuścił teraz kuszę i powiedział:

— Może nie powinienem strzelać. Trzeba było poczekać.

— Czemu nie strzelałeś? — zapytała Marianna Olega i nie wstając gładziło cienkie, pancerne nóżki kozła, który popłakiwał jak dziecko, skarżąc się jej na swój strach.

— Oleg skamieniał, a to paskudztwo już się do niego dobierało. Nie mogłem ryzykować — powiedział Dick, wcale nie chcąc obrazić Olega. Powiedział po prostu to, co myślał. Zawsze mówił to, co myślał.

— Usnąłeś? — zapytał Tomasz Olega.

Tomasz leżał zawinięty w koc i z workiem, w którym było suszone mięso, pod głową. Było mu zimno, bardzo zimno. Co będzie, kiedy przyjdzie prawdziwy mróz, jak on to wytrzyma, pomyślał Oleg i powiedział:

— Usnąłem. Nawet nie wiem kiedy. Kozioł mnie obudził.

— Zuch, koziołek! — powiedziała Marianna.

— Dobrze, że cię obudził — powiedział Dick, kładąc się na boku. Jego dłoń opierała się na kolbie kuszy, którą sam wytoczył. — Bo inaczej by nas…

I usnął, nie kończąc zdania.

Tomaszowi nie chciało się spać, więc wstał i zastąpił Olega, który wprawdzie trochę się opierał, ale dość łatwo dał się przekonać, bo oczy mu się kleiły. Natychmiast rozciągnął się na kamieniach. Tomasz narzucił koc na ramiona i pomyślał, że dobrze byłoby dorzucić do ognia, ale zrezygnował. Drzewo trzeba oszczędzać, nie mają go zbyt wiele, a zbliżają się mrozy. Przypomniał sobie, jak było zimno, kiedy poprzednim razem szli na przełęcz. Jak śmiertelnie i beznadziejnie zimno. To było cztery lata temu. I osiem lat temu. I w rok po zbudowaniu osiedla. Najdalej doszli za drugim razem. Inna rzecz, że z tej wyprawy wróciło tylko dwóch. On i Veitkus.