Tomasz popatrzył na młodych. Dlaczego oni nie czują, że na kamieniach jest twardo i zimno? Jakie wewnętrzne, organiczne zmiany zaszły w ich metabolizmie w ciągu tych lat? To przecież dzieci natury, dzikusy patrzące na niego, sędziwego starca, z uprzejmą pobłażliwością tubylców. Dzikusy, które mimo wysiłków i przestróg Borysa z każdym rokiem coraz bardziej oddalają się od ludzkiego świata i coraz lepiej adoptują się do tutejszego świata samotności i szarych chmur. A Borys tylko w połowie ma rację. Ma rację, że przejście do stanu dzikości jest nieuchronne. Tomasz dostrzega to we własnej córce i w innych malcach. Ale najprawdopodobniej to właśnie jest jedynym wyjściem, jedyną możliwością ratunku. A przełęcz to tylko symbol, w który już nikt nie wierzy, lecz z którego trudno zrezygnować.
Kozioł przestąpił z nogi na nogę, stuknął kopytem o kamień. Dick otworzył oczy i od razu zupełnie trzeźwy nadstawił ucha. Po chwili znów zasnął. Marianna we śnie przysunęła się do Olega i położyła mu głowę na ramieniu. Tak jej było wygodniej. Daleko w lesie coś zadudniło i ucichło. Tomasz wybrał najmniejszy kawałek drewna i dorzucił go do ogniska.
10
Kiedy rozwidniło się i przez dziurę w zasłonie wlała się do jaskini niebieska mgła, kiedy w odległym lesie na powitanie nowego dnia zaskrzeczały skoczki, Dick, który pełnił wartę przy wygasłym ognisku i strugał strzały do kuszy, starannie schował gotowe patyki do worka i spokojnie zasnął. Dlatego nikt nie widział, kiedy kozioł wyszedł z jaskini. Gdy Marianna zaraz po przebudzeniu wybiegła zmartwiona na zewnętrz, nie było już po nim nawet śladu.
— Nienawidzę go — powiedziała po powrocie.
— Za to, że ci nie podziękował? — zapytał Oleg.
— Przecież mu z nami lepiej, bezpieczniej.
— Szkoda, że go nie zastrzeliłem o świcie — odezwał się Dick — Chciałem to zrobić, ale pomyślałem, że lepiej to będzie zrobić za dnia.
— To nieuczciwe! — wykrzyknęła Marianna. — Przecież kozioł myślał tylko o własnej skórze.
Oleg wziął skórzane wiadro i poszedł szukać wody.
— Nie zapomnij wziąć dzidy — powiedziała Marianna.
— I nie odchodź zbyt daleko — dodał Tomasz.
— Nie jestem dzieckiem odwarknął Oleg, ale dzidę wziął.
Mgła jeszcze nie opadła, kryła się w zapadliskach, chmury wisiały nisko i gdzieniegdzie między chmurami a mgłą tworzył się cienki mostek, jak wyciągnięta ręka. Oleg pomyślał, że bardzo chętnie uczepiłby się tej ręki i poleciał z chmurami na południe, ku wielkim lasom i morzu, dokąd w zeszłym roku wyprawili się Siergiejew, Veitkus i Dick. Był z nimi również Poznański, ale nie wrócił. Nie zdołali przebić się zbyt daleko i morza w końcu nie zobaczyli, bo lasy są tam ogromne, pełne drapieżnych lian, dzikiego zwierza i jadowitych gadów, a im cieplej, tym więcej tam stworzeń niebezpiecznych dla człowieka. Ale gdy się leci z chmurami, to można przemknąć nad wierzchołkami drzew i nad morzem, jak zaobłoczne ptaki, które czasami w dobrą pogodę majaczą nad chmurami, ale nigdy nie siadają na ziemi. Ludzie umieją latać, oczywiście umieją, i to znacznie szybciej niż chmury, ale w wiosce wszystko trzeba zaczynać od początku. A to nie jest łatwe, gdyż brakuje narzędzi i czasu. Oleg chciał zrobić balon, ale do jego zrobienia potrzeba bardzo wiele rybich skór, nici i igieł, a nikt poza malcami i Starym nie chciał mu pomagać.
— To całkiem niezły abstrakcyjny pomysł — powiedział wówczas Siergiejew. — Za jakieś sto lat na pewno się tym zajmiemy.
A Stary odpowiedział:
— Za sto lat wszyscy o tym pomyśle jak najdokładniej zapomnimy. Wymyślimy sobie bogów, którzy mieszkają w chmurach i nie pozwalają nam, śmiertelnikom, zbliżać się do ich siedzib.
Ale z balonu nic nie wyszło.
Oleg poszedł w dół zbocza, bo wydało mu się, że tam szemrze woda. W takich miejscach bywają źródła. Znalazł się u szczytu piarżyska, za którym z ziemi wyrastał wierzchołek gigantycznego grzyba. Warstwa mgły spełzła z białawego kręgu i Oleg zobaczył, jak powoli unoszą się płaty paszczęki, a z mgły po przeciwległej stronie dolinki wytaczają się wolno i uroczyście szare, nieco ciemniejsze od grzyba, gąbczaste, ciastowate kule… Jedna, druga, trzecia, czwarta… To właśnie one były nocnymi gośćmi w jaskini, to tak wyglądają jadowite słonie…
— Myśliwi wracają do domu — powiedział Oleg półgłosem i nagle zrozumiał, że kule toczą się w jego stronę, i to toczą się znacznie szybciej, niż mu się początkowo wydawało. Zaczął się cofać, a kule wtoczyły się kolejno na elastyczną powierzchnię grzyba i ruszyły ku jego środkowi, do otworu utworzonego przez rozchylone płatki, i tak samo kolejno w nim zniknęły. Tylko ostatnia, czwarta, zatrzymała się przez chwilę, jakby chciała sprawdzić, czy w dziennym świecie wszystko jest w porządku, o potem również zwaliła się w dół i zniknęła. Płatki z leniwym zadowoleniem zetknęły się, powierzchnia grzyba wygładziła się i znów przypominała zwyczajny płat śniegu lub zamarznięte jeziorko.
Oleg postał jeszcze chwilę, myśląc o tym, w jaki sposób schwytać jednego z jadowitych słoni. Przecież z jego skóry dałoby się zrobić prawdziwy balon… Ale nie, nie da się go złapać.
Wstrząsnął się. Z zachodu, gdzie się kierowali, nadleciał nagle przenikliwy, lodowaty wiatr, opalił twarz i ręce. Przypomniał mu o tym, co ich czeka. Ale nie to wzbudziło w chłopaku nagłe przerażenie; przeląkł się, że nie zdołają pokonać przełęczy, jak nie udało się tego dokonać poprzednim wyprawom. Tylko Dick będzie z tego zadowolony, bo będzie mógł wrócić na swój ukochany step, Marianna pocieszy się, kiedy znajdzie jakieś nowe zioła lub grzyby, a Tomasz przyzwyczaił się do nieszczęść i nie wierzy w powodzenie. Źle, bardzo źle będzie tylko Olegowi. I Staremu.
11
Przez cały dzień szli po otwartym terenie, na którym tylko z rzadka trafiały się kępy niskich krzewów. Było pustynnie i martwo, ale szło się łatwo, więc nawet specjalnie się nie zmęczyli. Tomasz mówił, że wybrali dobrą porę. Lato w tym roku jest ciepłe, a poprzednim razem w tym samym czasie leżał już tu śnieg. Dick nudził się i jak skoczek odbiegał co jakiś czas w bok, ale niebawem wracał zły i rozczarowany, bo bez zdobyczy.
Kozioł miał szczęście, że wrócił akurat wtedy, kiedy Dicka nie było. W przeciwnym razie — tego Oleg był pewien — skończyłby w garnku. To był ten sam kozioł. Wyskoczył z zarośli z takim łoskotem, jakiego nie narobiłaby cała zgraja niedźwiedzi. Ludzie czekali na niego z napiętymi kuszami, ale rozpoznali już z daleka. Włochaty olbrzym, wyższy w grzebieniu od Olega, hałaśliwie ucieszył się na widok znajomych i podbiegł do nich z rozgłośnym tętentem.
Od tej chwili już ich nie opuszczał. Ucieszył się nawet z przybycia Dicka, wyczuwając go prawie na kilometr, a potem władował się w sam środek między ludzi, nie chcąc iść z boku lub z tyłu i plącząc się pod nogami. Oleg ciągle się obawiał, że kozioł zaraz nadepnie mu na nogę ostrym kopytem, ale zwierzę okazało się nadspodziewanie zwinne i delikatne.
Węch i słuch miało wręcz niewiarygodne. Wyczuwało obecność każdego żywego stworzenia na wiele metrów i pod wieczór Marianna utrzymywała już, że rozumie sens wydawanych przez kozła dźwięków — kiedy zapowiada, że przed nimi jest polanka porośnięta smacznymi grzybami, a kiedy trzeba patrzeć pod nogi, bo po ziemi pełzają drapieżne liany.
Na nocleg zatrzymali się na skraju płaskowyżu, kiedy do zmroku było jeszcze daleko. Dalej droga pięła się pod górę i Tomasz powiedział, że trzeba będzie rano odszukać źródło strumienia i wspinać się jego korytem, szeroką dolinką, która potem zwęzi się w wąwóz Tym właśnie wąwozem będą musieli iść co najmniej dwa dni.