Żadnej groty albo innej kryjówki tam nie było, więc spali w namiocie, co kozłowi zupełnie się nie podobało i chociaż tej nocy najwyraźniej żadne niebezpieczeństwo nie groziło, zwierzę napierało się, żeby wpuścić je do środka, a w końcu oparło się o namiot, omal go nie przewracając i depcząc ludziom po nogach. Wszyscy klęli kozła, ale nie odpędzali, bo było oczywiste, że w tej sytuacji nie muszą wystawiać warty. Gdy pojawi się jakiś nieproszony gość, kozioł z pewnością narobi takiego rwetesu, że umarłego obudzi.
Nad ranem Oleg straszliwie zmarzł. Nie miał siły się obudzić, a we śnie wydawało mu się, że ktoś topi go w lodowatym bagnie. Zaczął gwałtownie dygotać. Potem nagle zrobiło się trochę cieplej i Oleg zapadł w głęboki, spokojny sen. Obudził się dlatego, że kozioł postanowił wgramolić się wyżej na namiot i boleśnie nastąpił mu na nogę. Oleg podciągnął nogę, otworzył oczy i zobaczył, że Tomasz w nocy zamienił się z nim miejscami i położył się z brzegu. Tomasz był biały z zimna, leżał z zaciśniętymi zębami i udawał, że śpi. Olegowi zrobiło się wstyd. Już we wsi umówili się, że kiedy zrobi się zimno, Tomasza trzeba będzie oszczędzać, bo ma słabe płuca i źle znosi mróz. Młodym jest łatwiej, bo są zdrowi i przyzwyczajeni.
— Tomaszu — zawołał cicho Oleg. — Ja już się ogrzałem. Zamieńmy się z powrotem.
— Nie, nie trzeba — wyszeptał Tomasz, ale wargi nie bardzo go chciały słuchać.
Oleg nie spierał się z nim dłużej, tylko wrócił na swoje stare miejsce. Rybia skóra namiotu przepuszczała mróz jak sito i tej nocy pod kocami spali wszyscy, nawet Dick, który twierdzi, że może spać nawet w śniegu, że tak mu jest nawet wygodniej.
— Dziękuję — powiedział Tomasz dzwoniąc zębami. Obudziła się Marianna i od razu wszystko zrozumiała.
— Zagrzeję wody — powiedziała. Zaczęła się krzątać po namiocie.
Kozioł zrozumiał, że ludzie się obudzili, zerwał się więc z miejsca, załomotał kopytami i beknął zachęcająco. Widocznie nudził się w nocy. Dick rzucił swój koc Tomaszowi i szybko wyskoczył na zewnątrz.
— Najważniejsze — krzyknął już stamtąd — to się ruszać. Zobaczcie, jak jest ładnie!
Oleg zmusił się do wstania i wyjścia za nim z namiotu.
Dolina, do skraju której wczoraj dotarli, była pokryta śniegiem. Śnieg, który napadał przez noc, był biały i czysty, o wiele jaśniejszy od chmur, które przez kontrast z nim wydawały się teraz ciemnofioletowe. Kozioł stał niedaleko i wygryzał z sierści sopelki lodu. Biała płachta doliny urywała się pod stromym urwiskiem płaskowyżu. Krzewy rosnące na tym stoku wolno poruszały gałęziami, strząsając z nich obłoczki śniegu.
Dick był zły, że zapasy drewna topnieją szybciej, niż to przewidywali, ale powiedział o tym jedynie Olegowi, i to cicho, kiedy odeszli ładny kawałek drogi od namiotu.
— Nie trzeba było brać Tomasza — mruknął. — Będzie chorował.
— Bez niego trudno nam będzie pokonać przełęcz — odpowiedział Oleg.
— Z nim będzie jeszcze trudniej — powiedział Dick, wypuszczając strzałę z kuszy w ciemną skalną niszę, w której Oleg niczego nie zauważył. Ale w niszy zakłębił się śnieg, wypadł z niej królik i wielkimi susami, zarzuciwszy trąbkę na plecy, pognał przed siebie. W jego śladach ciemniały kropelki krwi.
— Pójdę po niego — powiedział Dick.
Olegowi nie udało się go przekonać.
Z Dickiem trudno jest się spierać, bo kiedy jest pewny swego, to nie kontynuuje dyskusji, tylko po prostu odchodzi. A najpotrzebniejsze słowa przychodzą do głowy dopiero wtedy i wychodzi na to, że Dick w każdym sporze bierze górę, jeśli nawet nie ma racji.
A jak my tam dojdziemy bez Tomasza? — Oleg w myśli kontynuował rozmowę z Dickiem. — Przecież najważniejsza jest nawet nie droga, tylko to, jak się znaleźć i jak postępować później. Przecież będziemy — tam jak głupie szczeniaki, które nie wiedzą, jak się nazywa i do czego służy ten lub inny przedmiot… Przecież jesteśmy dzikusami, które nigdy w życiu nie widziały roweru i dlatego nie wiedzą, czy to właśnie rower, czy też parowóz!? Dickowi zdaje się, że wie wszystko, co może przydać się w wiosce lub w lesie. Może trochę lęka się świata, w którym nie będzie najsilniejszy, najzwinniejszy i najszybszy?
Marianna rozpaliła ognisko. Kozioł już przywykł do ognia i uznał, że ogień mu nie zagraża. Dlatego natychmiast wlazł do ogniska i Marianna krzyknęła do Olega, żeby odciągnął to przeklęte zwierzę. Odciągnięcie dorosłego kozła jest prawie niemożliwe, ale Oleg bardzo się starał. Stłukł kozła drzewcem dzidy, chociaż zwierzę najwidoczniej uznało to za pieszczotliwy wyraz sympatii i radośnie popiskiwało.
Tomasz szybko chodził po śniegu, żeby się rozgrzać. Ciągle jeszcze miał koc na ramionach. Garbił się i wyglądał na bardzo starego człowieka, chociaż Oleg wiedział, że Tomasz ma dopiero czterdzieści lat. Aggie powiedziała kiedyś, że w wiosce procesy starzenia się przebiegają nie wiedzieć czemu znacznie szybciej, a ciocia Luiza dodała wówczas, że od takiej diety dawno powinien wszystkich szlag trafić. Wszyscy mają chroniczne nieżyty żołądka i jelit, cierpią na schorzenia alergiczne, a u starszego pokolenia nerki są już zupełnie do niczego. Inna rzecz, że dzieci są stosunkowo zdrowe i na szczęście miejscowe mikroorganizmy nie przystosowały się do ludzkiego metabolizmu. Jeszcze się nie przystosowały…
— Szkoda, że tu nigdzie nie ma bagna — powiedziała Marianna — Narwałabym Tomaszowi trawy. Wiem, jakiej potrzebuje.
— To dlaczego nie narwałaś jej wcześniej? — zapytał Oleg. Marianna najlepiej z całej wioski znała się na ziołach, wyczuwała je dosłownie przez skórę.
— Dziwny jesteś — zdumiała się Marianna. — Przecież tę trawę trzeba jeść od razu, dopóki jest świeża. A jak ją przechować?
Zawsze wydawało się jej dziwne, że inni nie wiedzą tego, co dla niej jest oczywiste.
Oleg rozejrzał się dokoła. Jeśli tu nawet gdzieś były bagienka, to zamarzły przez noc. Ale to mało prawdopodobne, żeby były — teren tu jest znacznie wyższy niż w okolicach wioski, bardziej suchy i kamienisty.
— Oleg — zawołał Tomasz. — Podejdź do mnie.
Tomasz ciężko opadł na zwiniętą płachtę namiotu.
— Znów boli mnie grzbiet — powiedział. — Lumbago.
— Później zrobię masaż — obiecała Marianna.
— Dziękuję, to nic nie pomaga — uśmiechnął się Tomasz. Był podobny do ptaka zwanego wroną, jakiego na lekcjach biologii rysował Stary. Do wielkiego ptaka z ciężkim zaostrzonym dziobem. — Słuchaj, pamiętasz, gdzie trzymam mapę? Bo przecież wszystko się może ze mną zdarzyć.
— Nic się nie stanie — powiedział Oleg. — Przecież idziemy razem.
— A jednak nie będziemy ryzykować. Potrafisz odczytać mapę?
Mapa była narysowana na kawałeczku papieru, na największym skarbie wioski. Oleg zawsze miał do papieru dziwny, szczególny stosunek. Papier, nawet czysta kartka, był w jakiś czarodziejski sposób związany z Wiedzą, bo po to właśnie, żeby wiedzę wyrazić, został kiedyś stworzony. Był jakby przejawem boskości.
Tomasz, głosem przerywanym atakami kaszlu, zmusił Olega do pokazania na mapie drogi na przełęcz. Trasa była znana, wielokrotnie przebyta w myśli razem z Veitkusem i Starym, ale wtedy, kiedy mówili o tym w wiosce, odczucie prawdziwej istoty drogi — odległości, zimna, mozołu — było niemożliwe. Bo przecież w domu było ciepło, jasno świeciły kaganki, a za ścianą, szeleścił miarowo deszczyk…