Dick przyniósł zająca. Kozioł nie wiadomo czemu przestraszył się martwego zwierzątka i w gwałtownych podskokach oddalił się aż pod urwisko i zatrzymał się, kręcąc z potępieniem głową.
— Czuje, idiota, co go czeka — powiedział Dick i rzucił zająca na kamienie. — Zjedzmy go teraz, to lepiej nam się będzie szło. Tomaszowi też to wyjdzie na zdrowie. Jeszcze lepiej byłoby napić się świeżej krwi, zawsze tak robię na polowaniu, ale Tomasz pewnie nie będzie chciał?
Tomasz pokręcił głową.
— Co robicie? Oglądacie mapę? — zapytał Dick.
— Tomasz każe mi sobie przypomnieć trasę na wypadek, jeśli by mu się coś stało.
— Nie opowiadaj głupstw — mruknął Dick oprawiając zręcznie zająca. — Możesz jeszcze iść. A jak będzie zupełnie źle, to wrócimy.
Oleg doskonale wiedział, że Dick nie chce Tomasza obrazić. Dick przecież od początku mówił, że Tomasz może nie dojść, i uważał, że zatajenie własnych myśli jest głupotą.
— Nie szkodzi — powiedział Tomasz, który zupełnie nie dał po sobie poznać, jak wielką przykrość sprawia mu obojętny ton chłopaka. — Zawsze lepiej być przezornym.
Kiedy pili herbatę — wrzątek z suszonymi korzonkami — kozioł odważył się podejść bliżej, ale nie z tej strony, gdzie Dick rzucił skórkę zająca, lecz z przeciwnej, odgradzając się od skórki ogniskiem i rozłożonym na ziemi namiotem. Wzdychał tak ciężko, że Marianna rzuciła mu kilka suszonych grzybów.
— Nie powinnaś tego robić — powiedział Dick. — Grzybów nie mamy za dużo. Może przecież tak się zdarzyć, że nic więcej nie znajdziemy. A jak wracać?
— Za przełęczą jedzenia jest pod dostatkiem — powiedział Tomasz.
— Nie wiemy wcale, czy to jedzenie jeszcze jest! — warknął Dick. — Głupio byłoby zginąć z głodu. A w czasie mrozów trzeba dużo jeść.
— W najgorszym razie zjemy kozła — powiedział Oleg.
— Dlaczego w najgorszym razie? — zdziwił się Dick. — Na pewno go zjemy, i to niedługo, bo jeszcze ucieknie.
— Ani mi się waż! — wykrzyknęła Marianna.
— Dlaczego? — Dick zdziwił się jeszcze bardziej.
— Dlatego, że kozioł jest miły. Wróci z nami do wsi i będzie tam żył. Już najwyższy czas, żebyśmy mieli swoje zwierzęta.
— Ja ci takich kozłów przyprowadzę z lasu, ile tylko będziesz chciała — powiedział Dick.
— Nieprawda, tylko się tak chwalisz. Nie przyprowadzisz, wcale ich tak dużo w lesie nie ma. A jak kozioł nie będzie chciał iść, to go za nic nie przyprowadzisz.
— Trudno będzie, ale pójdziemy razem, bo ty potrafisz rozmawiać ze zwierzętami — powiedział Dick i zaczął kroić zająca na jednakowe części, żeby było sprawiedliwie.
— Nie dam jej zabić — powiedziała Marianna — bo ona będzie miała małe.
— Kto? — zapytał Oleg.
— Kozioł — odparła Marianna. — Koźlica.
— A więc to koza? — zdumiał się Tomasz.
— Tak, koźlica, koza. Jestem pewna.
— To chyba rzeczywiście jest samica — powiedział Tomasz. — Po prostu się dotąd nie przyjrzałem.
— Zabawne — powiedział Dick.
— Nie ma w tym nic zabawnego — odpowiedziała Marianna.
— Robinson Cruzoe też hodował kozy — i pił ich mleko.
— Nic z tego nie będzie — zauważył Dick. — Próbowałem już. To trucizna.
— Marianna ma rację, niech koza sobie żyje — powiedział Tomasz. — Ten eksperyment może przynieść dobre rezultaty. Zawsze trzeba myśleć o tym, co będzie jutro.
— Ale trzeba też do tego jutra dożyć — powiedział Dick.
— Będziemy ją trochę dokarmiać — powiedziała Marianna.
— Tylko spróbuj!
— Będę jej oddawała swoją porcję. — Marianna nie zamierzała rezygnować.
Dick pochylił głowę i przyglądał się jej jak nieznanemu zwierzątku.
Tomasz wstał i zaczął pakować namiot do worka. Dygotał z zimna.
— Może wrócisz? — zapytał go Dick.
— Za późno — odparł Tomasz. — Dojdę.
— Zastanów się — Marianna rozzłościła się na Dicka — jak można tak mówić! W pojedynkę nikt do wioski nie dojdzie.
— Oleg może go odprowadzić.
Dick powiedział to tylko po to, żeby do niego należało ostatnie słowo. Przeliczył się jednak, bo ostatnie słowo należało do Marianny.
— Oleg jest potrzebniejszy za przełęczą niż ty — powiedziała spokojnie.
— Ty też? — zapytał Dick. Twarz miał nieruchomą, tylko blizna nad okiem lekko mu pulsowała.
— Trzeba ruszać — odezwał się Tomasz. — Jeśli dziś utrzymamy dobre tempo marszu, to może zdołamy dotrzeć do płaskowyżu. Poprzednim razem ugrzęźliśmy w tym wąwozie. Śniegu było po pas. I zamieć.
Tomasz szedł pierwszy szerokim łożyskiem strumienia, który po większych deszczach z pewnością zamieniał się w rwący potok, a teraz ledwie ciurkał po kamieniach, roztapiając narosłe na nich przez noc kawałki lodu.
Koza z początku rzuciła się do góry, jakby pokazując drogę, ale potem rozmyśliła się i stanęła. Dick pogroził jej palcem. Zwierzę westchnęło i powlokło się za ludźmi, chociaż czasami przystawało i monotonnie becząc namawiało do powrotu.
Trochę się ociepliło, śnieg pod nogami zaczął tajać, było ślisko. W ciągu dnia trzeba było chyba z dziesięć razy przechodzić z brzegu na brzeg strumienia, który wił się zakolami po dnie doliny. Nogi — wszystkim zmarzły na kość.
12
Dolinka, którą spływał strumień, zwężała się stopniowo, ciemne kamienne ściany stawały się coraz bardziej strome i schodziły się coraz bliżej, kryjąc potok w wiecznym cieniu. Jego szum nabrał mrocznej barwy i dudnił między skalnymi ścianami jak w beczce. Było ponuro i groźnie — nikt z nich, poza Tomaszem, nie był przedtem w górach i nawet Dick stracił swą niezmienną dotychczas pewność siebie, nie wybiegał do przodu, tylko wciąż zerkał w górę, jakby się bal, że za chwilę spadnie mu na głowę jakiś kamień, i często pytał Tomasza:
— No jak, szybko wyjdziemy?
— Do wieczora powinniśmy się stąd wydostać — odpowiedział Tomasz.
Tomasz, podobnie jak pozostali, rozgrzał się i nawet spocił, prawie nie kasłał i szedł szybciej niż wczoraj. Tylko czasami chwytał się za bok.
— Tomaszu, poznajesz okolicę? — zapytała Marianna.
Dziewczyna szła z tyłu i poganiała kozę, której cała ta podróż ostatecznie się znudziła i dlatego wlokła się z największą niechęcią, najwyraźniej tęskniąc za rodzinnym lasem.
— Jak by ci tu powiedzieć… zawahał się Tomasz. — Poprzednim razem już tu nie dotarliśmy. A kiedy kilkanaście lat temu szliśmy z przełęczy, leżał tutaj śnieg, dni były krótkie, a my prawie nie rozglądaliśmy się na boki Zaświtała nam wtedy nadzieja, po raz pierwszy zaświtała nadzieja. Byliśmy jednak już bardzo zmęczeni. Droga do wioski zabrała nam prawie tydzień…
Dick, idący przodem, nagle znieruchomiał i uniósł rękę.
Wszyscy stanęli. Zatrzymała się nawet koza, jakby i ono zrozumiała rozkaz.
Dick, z kuszą gotową do strzału, wolno ruszył na przód.
— Patrzcie! — krzyknął. — Oni naprawdę tędy szli. Za wielkim kamieniem, polśniewając matowo i odbijając się w płyciźnie strumienia, leżała cudowna rzecz.
Ten przedmiot zrobiony był z białego metalu i przypominał spłaszczoną kulę z białym narostem u góry. Do przedmiotu był przymocowany pasek, żeby go można było nosić przez ramię.