Выбрать главу

— Rozumiem.

— Przedtem mogłem się jedynie domyślać — ciągnął Tomasz. — I zupełnie zapomniałem o tym ostatnim popasie. Twoja matka niosła cię na rękach. Zupełnie straciła siły, ale nikomu nie chciała cię oddać. A ty milczałeś. Dick wrzeszczał, co powinno robić głodne i zziębnięte niemowlę. A ty milczałeś. Aggie ciągle krążyła wokół twojej matki. To były właściwie jeszcze młodziutkie dziewczyny, najwyżej dwudziestopięcioletnie, i przyjaźniły się od dawna. Aggie chciała sprawdzić, czy jeszcze żyjesz, ale matka jej nie pozwalała. Straciła wszystko i zostałeś jej tylko ty, dlatego cię tak kurczowo trzymała.

Tomasz nagle rozkasłał się tak gwałtownie, że aż go zgięło w pół. Oparł się ręką o kamienną ścianę wąwozu i wtedy Oleg zauważył, jakie jego palce są żółte i cienkie. Dick i Marianna szli dalej i po chwili zniknęli za zakrętem.

— Wezmę worek — powiedział chłopak.

— Nie, zaraz mi przejdzie. Zaraz przejdzie… — Tomasz uśmiechnął się przepraszająco. — Wydawałoby się, że to ja powinienem wami dowodzić, dawać przykład wyrostkom. A tymczasem ledwie powłóczę nogami… Wiesz, pomyślałem sobie, że jeśli napiję się koniaku, poczuję się jak nowo narodzony. A to przecież naiwna myśl…

– Łyknij sobie jeszcze — poradził Oleg.

— Nie trzeba. Odzwyczaiłem się. W dodatku mam gorączkę… Żeby tylko dotrzeć do przełęczy! W takim stanie powinienem leżeć w szpitalu i leczyć się, a nie uprawiać wspinaczkę. Ale bardzo bym chciał dojść.

Po jakichś dwóch godzinach wąwóz się skończył niewysokim urwiskiem, z którego małą siklawą spadał strumień. Ale sforsowali je z wielkim trudem. Tomasz tak osłabł, że trzeba go było dosłownie wciągnąć na górę. Kozę wwindowali na linach i przerażone zwierzę tylko cudem nikogo nie pokaleczyło, wierzgając cienkimi, opancerzonymi nogami.

To było bardzo dziwne uczucie: przez wiele godzin szli ciasnym mrocznym wąwozem, słysząc tylko szmer płynącej wody, i nagle znaleźli się na ogromnej otwartej przestrzeni, jakiej Oleg nigdy przedtem nie widział i nawet nie potrafił sobie wyobrazić.

Pokryty śniegiem płaskowyż rozciągał się na parę kilometrów, opierając się o ścianę gór za plecami. A w przodzie opadał ku szerokiej dolinie, najpierw nagiej, kamienistej, a dalej upstrzonej punkcikami drzew i krzewów. Jeszcze dalej, u linii horyzontu, punkciki te zlewały się w ogromny, nieskończony las. Tam, o trzy dni drogi, leżała wioska.

— Właśnie tutaj powiedział Tomasz — ciężko łapiąc oddech — właśnie tutaj zrozumieliśmy, że jesteśmy uratowani. Szliśmy od strony gór, co mówię, szliśmy, czołgaliśmy się dźwigając chorych, zamarzając na śmierć, w nic już nie wierząc, i nagle wyszliśmy na skraj tego płaskowyżu. Jak widzicie, wznosi się on trochę w naszą stronę i dlatego, dopóki nie dotarliśmy tutaj, nie wiedzieliśmy, że może nam zaświtać nadzieja. Walił śnieg, była ciężka zamieć… Kto był pierwszy? Chyba Borys. No tak, Borys. Wysforował się do przodu i nagle stanął. Pamiętam, jak nagle znieruchomiał, ale byłem wówczas tak potwornie zmęczony, że nawet mnie to nie zainteresowało A kiedy podszedłem do niego, niczego mi nie powiedział. Płakał i całą twarz miał oblodzoną. Widzialność tego dnia była bardzo zła, ale czasami tuman śniegu rzedł na chwilę i mogliśmy się zorientować, że tam, w dole, jest dolina, a w dolinie rosną drzewa. To znaczy, że jest życie.

Wiał wiatr, na szczęście niezbyt silny, koza zaczęła skakać, dokazywać, cieszyć się z wolnej przestrzeni. Biegała, podrzucając kosmatym zadem i zostawiając na śnieżnym całunie głębokie, trójkątne ślady. Zatrzymała się koło brunatnej łysiny i, popiskując z radości, zaczęła przeorywać zmarzniętą ziemię rogową naroślą, która sterczała jej na nosie Widocznie w ziemi kryło się coś nieprawdopodobnie smacznego.

— Tu nie ma zwierzyny — powiedział Dick z potępieniem w głosie. Zwrócił się przy tym do Tomasza, jakby to on był temu winien.

— Jeśli wszystko pójdzie dobrze — odparł Tomasz — za jakieś trzy albo cztery dni będziemy na miejscu.

— Podobno wy szliście dwa tygodnie.

— Szliśmy trzynaście dni Ale wtedy była zima, mieliśmy wielu chorych i rannych, a teraz idziemy bez obciążenia To zdumiewające, jakby to było wczoraj: stoimy z Borysem i patrzymy w dół. I rozumiemy, że zaświtała nadzieja.

Zanim zapadły ciemności, udało się im pokonać płaskowyż i dojść do podnóża gór.

13

W nocy mocno się oziębiło. Był taki mróz, że Dick i Oleg położyli Tomasza i Mariannę między sobą. Tomasz był taki zmordowany, że nawet nie oponował Ciało miał gorące, ale w żaden sposób nie mógł się zagrzać i kiedy napadał go atak kaszlu, Oleg obejmował go, starając się go rozgrzać, a Marianna dawała mu miksturę na kaszel, którą sama przyrządziła. Marianna nie spała i żeby jakoś wypełnić czas, rozmawiała po cichu z Olegiem Dick, który był bardzo śpiący, zaczął demonstracyjnie parskać, a potem powiedział:

— Jutro nie będzie dziennego postoju, zrozumiano?

— No i co z tego? — zapytał Oleg.

— A to, że zmuszę was do marszu, choćby nie wiem co.

— Nie bój się — uspokoił go Oleg. — Przez nas nie będzie żadnego opóźnienia.

— Nie obchodzi mnie, przez kogo!

Oleg zmilczał. Rozumiał, że Dick ma na myśli Tomasza. Obaj myśleli, że Tomasz śpi i nie słyszy. Ale Tomasz usłyszał i powiedział:

— Wygląda na to, że mam zapalenie płuc Przepraszam was, że tak się stało.

Rozbili namiot w rozległej skalnej niszy. Było w niej o wiele cieplej niż na otwartej przestrzeni, więc koza dreptała w pobliżu, a potem, ciężko wzdychając, zaczęła grzebać w ziemi.

— Czego ona tam szuka? — zapytała szeptem Marianna.

– Ślimaków — odpowiedział Oleg — Widziałem, jak znalazła ślimaka.

— Myślałem, że tu jest dla nich za zimno.

— Przecież my wytrzymujemy, to i one mogą.

— Ni cholery tu nie ma — warknął Dick. — Spijcie! Tomasz znów się rozkasłał i Marianna ponownie dała mu lekarstwo. Słychać było, jak Tomasz dzwoni zębami o krawędź kubka.

— Powinieneś wrócić — mruknął Dick.

— Za późno — powiedział Tomasz. — Nie dojdę do osiedla.

— Głupi jesteś, Dick! — wykrzyknęła Marianna. Zapomniałeś o prawie.

— O niczym nie zapomniałem — powiedział głośno Dick. — Ja wiem, że powinniśmy się opiekować chorymi Wiem, co to jest obowiązek, wiem nie gorzej od ciebie. Ale zawsze mi powtarzali jedno i to samo: jeśli teraz nie dotrzemy do przełęczy, jeśli nie przyniesiemy narzędzi i żelaza, to wioska może zginąć. Nie ja to wymyśliłem, bo nie wierzę, że wioska zginie. Doskonale sobie radzimy bez żelaza i różnych takich Ja ze swojej kuszy potrafię ubić niedźwiedzia na sto kroków.

— Nic dziwnego — powiedział Oleg. — Przecież masz żelazne groty do swoich strzał. Gdyby Siergiejew ich nie wykuwał, jak byś sobie poradził z tym niedźwiedziem?

— Mogę zrobić groty z kamienia. Tu nie chodzi o materiał tylko umiejętność Teraz pognali nas tutaj, w góry…

— Nikt cię nie gnał — powiedział Oleg — Sam poszedłeś.

Sam. Ja się niczego nie boję, ale wszyscy doskonale wiecie, że za parę dni zacznie walić śnieg i jeśli będziemy iść noga za nogą, to nigdy nie pokonamy przełęczy. Możemy utknąć tam na zawsze i nie wrócić. A to nie ma sensu.

— Co więc proponujesz? — zapytał Oleg.

Ani Tomasz, ani Marianna nie wtrącali się do ich sporu, ale uważnie mu się przysłuchiwali Olegowi wydawało się, że nawet koza nadstawiała ucha.