5
Stary był w kuchni. Mył się nad miednicą.
– Ładne sztuki upolowaliście — powiedział. — Tylko futro mają nie najlepsze, letnie.
— To Dick i Siergiejew.
— Jesteś zły? Byłeś u Krystyny?
Tam wszystko jest w porządku. Trzeba będzie później zanieść im trochę oleju. Kartofle też im się kończą.
— Nie martw się. Chodź do mnie, porozmawiamy na ostatek.
— Może u nas?
— U mnie jest teraz spokojnie, bliźniaki bawią się na dworze.
— Tylko niedługo! — krzyknęła matka zza przepierzenia.
Stary uśmiechnął się Oleg zdjął z wieszaka ręcznik i podał mu, żeby wytarł sobie rękę. Prawą rękę Stary stracił piętnaście lat temu, kiedy po raz pierwszy próbowali przedostać się na przełęcz.
Oleg poszedł do pokoju Starego i usiadł przy stole, wypolerowanym łokciami uczniów, odsunął własnej roboty liczydło z orzechami zamiast kostek. Ileż to razy tu siedział? Kilka tysięcy razy. I wszystkiego, co wie, nauczył się przy tym stole.
— Najbardziej lękam się puścić ciebie — powiedział starzec, siadając naprzeciw niego na miejscu nauczyciela. Myślałem, że za kilka lat zastąpisz mnie i że zamiast mnie będziesz uczył dzieci.
— Wrócę — powiedział Oleg i pomyślał, że chciałby wiedzieć, co teraz robi Marianna. Grzyby już namoczyła, a potem przejrzała zielnik. Ono przecież ciągle zajmuje się swoim zielnikiem. Pakuje się? Rozmawia z ojcem? Śpi?
— Słuchasz mnie?
— Oczywiście, nauczycielu.
— A jednocześnie nalegałem, żeby zabrali cię na przełęcz. To chyba jest ważniejsze dla ciebie niż dla Dicka albo Marianny. Będziesz tam moimi oczami i rękami.
Stary uniósł swoją rękę i przyjrzał się jej z takim zaciekawieniem, jakby nigdy jej nie widział I zamyślił się. Oleg milczał. Stary często tak milkł nagle na minutę lub dwie. Trzeba się było do tego przyzwyczaić. Każdy ma swoje słabości. Płomyk kaganka odbijał się w wypolerowanym, jak zawsze czystym mikroskopie, w którym brakowało najważniejszego szkła. Siergiejew od dawna męczył Starego, powtarzał mu, że pusta rurka jest zbyt cenna, aby trzymać ją na półce jako ozdobę. „Daj mi ją do warsztatu — mówił — to zrobię z niej dwa wspaniale noże”. Ale Stary się nie zgadzał.
— Przepraszam — powiedział starzec. Zamrugał poczciwymi, szarymi oczami, pogładził schludnie przystrzyżoną białą bródkę… — Rozmyślałem. Wiesz, o czym? O tym samym, co i przedtem, o tym, że w historii Ziemi zdarzały się już wypadki, kiedy wskutek różnych nieszczęśliwych zbiegów okoliczności niewielka grupa ludzi zostawała odcięta od cywilizacji. I tutaj wkraczamy w dziedzinę analizy jakościowej…
Starzec znów zamilkł i bezdźwięcznie poruszył ustami. Zagłębił się w swoje myśli. Oleg przywykł do tego. Lubił nawet siedzieć obok starca i po prostu milczeć, po prostu siedzieć, bo wydawało mu się, iż Stary ma w sobie tak wiele wiedzy, że przesyca nią całe powietrze, którym oddycha.
— Oczywiście należy uwzględnić przedział czasowy. Przedział, to odległość. Rozrzut, kiedy mówimy nie o przedmiotach, tylko o zjawiskach. Zapamiętałeś?
Stary zawsze tłumaczył słowa, których uczniowie jeszcze nie znali.
— Do degradacji pojedynczego człowieka wystarczy kilku lat, pod warunkiem, że jest białą kartą. Wiadomo, że dzieci, które w niemowlęctwie trafiały do wilków lub tygrysów, a takie wypadki zanotowano w Indiach i w Afryce, po kilku latach beznadziejnie opóźniały się w stosunku do swoich rówieśników. Stawały się debilami. Debil, to jest…
— Pamiętam to słowo.
— Przepraszam. Nie udawało się przywrócić im człowieczeństwa. Nawet chodziły wyłącznie na czworakach.
— A gdyby to był dorosły?
— Dorosłego wilki nie przyjmą. A na bezludnej wyspie?
— Jest wiele wariantów, ale w każdym z nich człowiek nieuchronnie się degraduje. Stopień degradacji…
Starzec uniósł pytająco oczy, a Oleg skinął głową. Wiedział, co to jest degradacja.
— Stopień degradacji zależy od poziomu, jaki człowiek osiągnął do momentu izolacji, i od jego charakteru. Nie należy jednak dokonywać eksperymentu historycznego na pojedynczym ukształtowanym osobniku. Mówimy zatem o społeczności, socjum, grupie. Zastanawiamy się, czy grupa ludzi może utrzymać się na poziomie kultury, na jakim znajdowała się w chwili odizolowania?
— Może — powiedział Oleg. — To my.
— Nie może — zaoponował starzec. Dziecku do ostatecznej degradacji wystarczy jednak pięć lat, grupie, jeśli nawet nie wymrze, trzeba na to dwóch lub trzech pokoleń. Plemieniu — kilku pokoleń, narodowi zaś, może nawet paru wieków. Ale ten proces jest nieuchronny i nieodwracalny. Dowodzi tego historia. Weźmy chociażby australijskich aborygenów…
Weszła matka Olega. Była uczesana i miała na sobie świeżo upraną spódnicę.
— Posiedzę z wami — powiedziała.
— Posiedź, Ireno, posiedź — powiedział starzec. — Rozmawiamy właśnie o postępie, a właściwie regresie społecznym.
— Już o tym słyszałam — powiedziała matka — Zastanawiasz się, jak prędko zaczniemy chodzić na czworakach? Odpowiem ci, że jeszcze wcześniej wszyscy wyzdychamy. No i dzięki Bogu. Już mnie to zbrzydziło.
— A jego nie zbrzydziło! — wykrzyknął starzec. Moich bliźniaków też.
— Przecież tylko dla niego żyje, a wy go posyłacie na pewną śmierć.
— Jeśli przyjąć twój punkt widzenia — odparł Stary — to tutaj każdy dzień grozi śmiercią. Tutaj las to śmierć; zimo, huragan, powódź, ukąszenie trzmiela — to również śmierć. I nikt nie wie, skąd ta śmierć wypełznie i jaką przybierze postać.
— Wypełza, kiedy chce, i zabiera każdego, kogo tylko zapragnie — powiedziała matka. — Jednego za drugim.
— Jest nas teraz więcej, niż było pięć lat temu. Najważniejszym problemem nie jest przetrwanie fizyczne, tylko moralne.
— Jest nas mniej, coraz mniej! Rozumiesz, niewielu już zostało! Co te szczeniaki mogą bez nas zrobić?
— Wiele możemy — powiedział Oleg. Poszłabyś sama do lasu?
— Wolałabym się powiesić. Czasami boję się nawet wyjść na ulicę.
— A ja mogę pójść chociażby zaraz. Pójdę i wrócę ze zdobyczą.
— A dzisiaj Dicka i Mariannę o mało szakale nie zeżarły.
— To był przypadek. Przecież wiesz, że szakale nic chodzą stadami.
Nic nie wiem! Zaatakowały dziś stadem, czy nie?
— Zaatakowały.
— To znaczy, że jednak chodzą…
Oleg przestał się spierać. Matka również zamilkła. Stary westchnął, pomilczał i kontynuował swój monolog:
— Nie wiedzieć czemu akurat dzisiaj przypomniałem sobie pewną historię. Nie myślałem o niej przez całe lata, a dzisiaj sobie przypomniałem… Wydarzyło się to w roku 1530, wkrótce po odkryciu Ameryki. Niemiecki statek wielorybniczy, polujący na południe od Islandii, dostał się w sztorm i został zepchnięty na nieznane wody. Przez kilka dni statek płynął na północny wschód, lawirował wśród gór lodowych, aż wreszcie w oddali ukazały się zaśnieżone górzyste brzegi nieznanego lądu. Teraz ta ziemia nosi nazwę Grenlandii. Statek rzucił kotwicę i wielorybnicy zeszli na brzeg. Wyobraźcie sobie ich zdziwienie, gdy niebawem spostrzegli na poły zrujnowany kościół, a potem szczątki kamiennych chat. W jednej z nich znaleźli zwłoki rudowłosego mężczyzny w odzieży byle jak uszytej z foczych skór, a obok — spiłowany do połowy, zardzewiały żelazny nóż. Wokół panowała pustka, zimno, śnieg…
— Nie strasz tymi swoimi historycznymi baśniami — powiedziała nerwowo matka.