— Zastanawia mnie, dlaczego nie pomyśleliśmy, aby użyć go do odnalezienia potwora. Trzeba nam było spróbować, ale w końcu nie jesteśmy bogami.
— Nie rozumiem, czemu jest taki niechętny, by wykonać to zadanie — zastanawiał się Ulisses. — Nie ma w tym dla niego niebezpieczeństwa, z wyjątkiem błędnego obliczenia czasu na odpalenie bezpiecznika; ale on już był niechętny, zanim dowiedział się czegokolwiek o bombach.
— Nie wiem — odparła powoli Awina, jak gdyby nie chciała pochopnie oskarżać.
Próbował namówić ją do wyjawienia podejrzeń, jeżeli jakieś miała, ale ona zaprzeczyła. Zaniechał tego; jak każdy kot potrafiła być wykrętna, kiedy tylko chciała.
Trzy tygodnie później udali się na nowo do kraju Alkunquibów. Tydzień temu Stwór napadł na pola najbardziej na północ wysuniętych Wagaronditów. Sztafeta biegaczy przyniosła te wiadomości do Ulissesa, który w ciągu godziny zebrał swoje siły i wymaszerował na północ. Wyprawa składała się z dwudziestu wojowników, dwudziestu tragarzy, Awiny oraz jego samego. Poruszali się wilczym truchtem; sto kroków biegiem, sto kroków marszem. Połykali mile od świtu do zmroku. Co wieczór Ulisses padał w śpiworze i zasypiał jak kamień. Budził się rano, a każdy jego mięsień protestował. Aż do czwartego dnia wstawał z bólem. Wtedy stracił więcej wagi niż na pierwszej wyprawie, nie tak jak mniejsi, lżejsi i wytrzymalsi nie-ludzie, którzy mogli biec przez cały dzień bez wysiłku. On był za duży i zbyt mocno umięśniony. Nie mógł pozwolić na to, aby pokazać im, że ich bóg traci siły, wytrzymywał więc tempo.
Zniszczył już buty, które miał na sobie, kiedy skamieniał; teraz nosił mokasyny. Przez długi czas bolały go od nich stopy, ale ostatecznie przywykł.
Obliczył, że od dnia kiedy się przebudził, schudł około dwudziestu funtów. Ruch jednak działał na niego dobrze. Czuł się znakomicie, a nikomu z Wufów, włączając Awinę, nie ulegał w biegach.
Pewnego ranka, głęboko w kraju Alkunquibów, wyprawa zatrzymała się, gdyż pojawił się przed nimi Ghlikh. Leciał szybko ponad czubkami drzew; nawet z daleka wyraz jego twarzy mówił im, że znalazł Stwora o Długiej Dłoni.
W chwilę później, lotem ślizgowym, spłynął w przesiekę i wylądował obok nich.
Ciężko dysząc, wykrzykiwał:
— Jest tam, z przodu! Po drugiej stronie tego wzgórza!
— Co robi? — zapytał Ulisses.
— Żeruje! Obiera drzewa z liści!
Ulisses tak naprawdę nie spodziewał się, że Ghlikh znajdzie zwierzę. A może źle tłumaczył zachowanie człowieka-nietoperza. Albo też coś spowodowało zmianę jego nastawienia. Jeśli tak, to kto lub co to było?
Ghlikh miał pewne trudności z oderwaniem się od ziemi. Otwarta przestrzeń była zbyt krótka, aby nabrać szybkości, nawet bez ładunku. A dźwigając pięciofuntową bombę nie miał żadnych szans. Nie istniała także możliwość wykorzystania pochyłego zbocza, aby mu pomóc. Wszystkie wzgórza porastały drzewa.
Ulisses zawahał się. Mógł kazać zanieść Ghlikha do miejsca odległego o dwie mile, skąd by wystartował. Ghlikh przyleciałby do nich z powrotem. Nie chciał tutaj na niego czekać, ale musiał tak zrobić, aby nie zaprzepaścić całego zadania. Poza tym, miał dużo czasu. Po co się martwić stratą czasu, kiedy właśnie przetrwał tysiąclecia bez żadnego zdenerwowania?
Rozkazał dwóm Wagaronditom zanieść Ghlikha na otwartą przestrzeń. Następnie powoli i po cichu ruszył z całym oddziałem. Dziesięciu wojowników przygotowało łuki i strzały, pozostali wraz z tragarzami — rakiety i bomby.
Podchodzili w górę, stromym zboczem, między ogromnymi szpilkowymi drzewami, które pochylały się nad nimi. Zbliżywszy się do szczytu upadli na dłonie i kolana, i zaczęli się czołgać. Poniżej rozpościerała się dolina, porośnięta gęsto drzewami, ale widać było tam też dużo otwartej przestrzeni. Około pięćdziesiąt drzew wyglądało tak, jakby zawładnęła nimi zima. Ich liście pochłonęło zwierzę, a nie pora roku. Było tak ogromne, że Ulisses nie mógł uwierzyć swoim zmysłom. Stojąc, przewyższało niektóre z młodych drzew. Był szary jak każdy słoń, ale na prawym barku miał ogromną, białą plamę. Jego długie, żółte kły wyglądały tak ciężko, że Ulisses wątpił, by zwierzę mogło podnieść łeb. Trąba, odpowiednio dłuższa niż u słonia z czasów Ulissesa, poruszała się wężowato wśród gałęzi. Rwąc całe konary, ciągnęła je do ogromnej paszczy i ponownie się wysuwała. Nawet z tak daleka burczenie jego brzucha dochodziło do myśliwych.
Wiatr wiał z północy, tak że zwierzę nie było w stanie wyczuć ich, ani usłyszeć, pod warunkiem, że zachowywali się ostrożnie. Jego wzrok nie musiał być tak słaby, jak u innych słoni, więc Ulisses ostrzegł ich ponownie, aby kryli się jak najlepiej.
Zejście zboczem do drzew na dnie doliny zabrało im godzinę. Wtedy to Ulisses zaczął się niepokoić o Ghlikha. Powinien się był pojawić już dawno, co mogło się zdarzyć? Może zdrajcy spośród Alkunquibów albo członkowie innych plemion północnych byli tam na zwiadach i zabili Ghlikha oraz jego pomocników. Może… ale po co się tym martwić? Gdyby Ghlikh nie pojawił się, nic na to nie można było poradzić. Atak nastąpi bez niego.
Ulisses gestem dłoni nakazał, by wszyscy zostali na miejscach, to znaczy, głównie za drzewami. Wyciągnął drewniane działko, załadowane już uprzednio drewnianą rakietą i zaczął się czołgać. Za nim podążała Awina z małą pochodnią, którą właśnie zapaliła. Inne pochodnie mieli zapalić od skrzynek z tlącą się hubką, rozgrzaną do czerwoności, przykrytą wiórami. Pochodnie przyłożono do pudełek, by się zapaliły. W mniemaniu Ulissesa był to decydujący moment. Zwierzę, nawet przy słabym wietrze, mogło wyczuć dym lub też zobaczyć, mimo słabego wzroku, grube, ciemne smugi.
Nadal dochodziło do nich burczenie w brzuchu, trzask łamanych gałęzi, przyciąganie ich do paszczy i obrywanie liści. Szare cielsko, niczym wieloryb, falowało w przód i w tył, jak w tańcu. Trąba pracowała zawzięcie i w świecie Stwora o Długiej Dłoni musiał panować spokój.
Na Ulissesa padł cień. Podniósł głowę. Ciemna, skrzydlata sylwetka Ghlikha łopotała ponad nim. Ulisses zamachał do niego, by skręcił w prawo. Jeżeli jego cień padł na bestie, która jest prawdopodobnie tak bojaźliwa jak słoń afrykański, to ucieknie w panice, albo przynajmniej wzmoże czujność.
Ghlikh, albo nie widział go, albo nie zrozumiał jego gestu. Poleciał prosto w stronę zwierzęcia na wysokości około pięćdziesięciu stóp. Jedną ręką przyciskał bombę do brzucha, a w drugiej trzymał pochodnię. Za nim ciągnęła się gruba smuga dymu, jakby był demonem ognia.
Ulisses zaklął i pobiegł w kierunku Stwora. Z obu stron wojownicy i tragarze, zapominając o ostrożności w podnieceniu i strachu, rzucili się do bestii. Ich dzieciństwo było wypełnione przerażającymi historiami o tym potworze, a niektórzy widzieli go kiedyś z daleka. Ojców dwóch z nich rozgniotły te ogromne łapy. Jednak oni nie wycofają się, bo zostaną nazwani tchórzami; lepiej zginąć niż popaść w niełaskę. Z drugiej strony, stali się zbyt odważni, zbyt skorzy i w ten sposób zdradzali siebie.
— I mnie także — pomyślał Ulisses.
Na wszystko było już za późno, z wyjątkiem ataku i nadziei na najlepsze. Żeby tylko Ghlikh się nie gorączkował i nie spudłował; chociaż nie trafić w coś tak dużego byłoby dziwne.
Ale Ghlikh chybił. Najpierw utrzymywał kierunek lotu, lecz nagle ostro skręcił i lecąc z wiatrem, chciał zbliżyć się do zwierza od tyłu. Nie było to zbyt mądre. Po pierwsze, przeleciał dokładnie ponad bestią, rzucając na nią cień. Chociaż zwierzę nie zauważyło tego, to dym, mimo pięćdziesięciu stóp odległości, dotarł do słonia.