Twarz Aytheery była bez wyrazu.
— Słucham, panie? — odezwał się.
— Chcę, aby Awina szła ze mną. Ona jest moim głosem i moimi oczyma. Jest mi potrzebna.
— Kazałem jej zostać, panie, gdyż kobiety nie biorą udziału w wyprawach do innych wiosek, ani w ekspedycjach wojennych, czy pokojowych.
— Będziecie musieli przyzwyczaić się do zmian — powiedział Ulisses. — Wyślijcie kogoś po nią. Poczekamy.
Aytheera spojrzał na niego dziwnie, ale posłuchał. Iisama, najszybszy wojownik, pobiegł do wsi, odległej o milę. Po pewnym czasie wrócił, Awina kilka kroków za nim. Na głowie miała rogatywkę, a na szyi potrójny sznur masywnych, zielonych koralików. Biegła jak normalna kobieta, a kiedy zwolniła do szybkiego kroku, kołysała się niczym dziewczę. Jej czarne uszy, twarz, ogon, ramiona i nogi połyskiwały rudo w słońcu, a białe łaty futra jaśniały w świetle jak śnieg. Skierowała na niego duże, czarne oczy; uśmiechała się, pokazując szeroko rozstawione sztylety zębów.
Kiedy znalazła się przy nim, upadła na kolana i pocałowała go w rękę.
— Mój panie, płakałam, bo zostawiłeś mnie.
— Twoje łzy szybko wyschły — spodobała mu się myśl, że płakała, lecz nie był pewien, czy nie przesadza, czy tylko mówi to, co on według niej, chce usłyszeć. Ci szlachetni dzicy byli tak samo zdolni do obłudy, jak cywilizowani ludzie. Co więcej, czy powinien chcieć, by przywiązywała się do niego emocjonalnie. Takie więzy mogłyby doprowadzić do bardziej intymnego uczucia, którego konsekwencje już sobie wcześniej wyobrażał. Te obrazy pobudzały go, jak i wzbudzały odrazę zarazem.
Zajęła swoje miejsce po jego prawej stronie i przez dłuższy czas milczała. Potem jednak odezwała się nieśmiało, a po chwili szczebiotała radośnie i pouczająco jak zawsze. Poczuł się szczęśliwszy; posmak utraty pochłonęło czyste powietrze i jasne słońce.
Maszerowali przez cały dzień, zatrzymując się od czasu do czasu na odpoczynek lub jedzenie. Potoków i rzeczek starczyło, aby zapewnić im wodę. Wufowie, chociaż być może pochodzili od kotów, kąpali się, kiedy tylko mieli okazję. Wylizywali także całe ciało na kocią modłę. Jeżeli wziąć pod uwagę higienę osobistą, byli czyści, lecz nie reagowali na wszelkie pasożyty w wioskach, karaluchy, muchy i inne robactwo. Mimo że zakopywali własne odchody, nie sprzątali po psach, świniach, czy innych zwierzętach, trzymanych dla towarzystwa lub na ubój.
Późnym popołudniem Ulisses, zgrzany, spocony i wymęczony, zdecydował, że rozbiją nocny obóz nad potokiem. Woda była dość chłodna i tak czysta, że widział ryby, czmychające na dnie potoku, głębokiego na dwadzieścia stóp. Leżał na przewróconym drzewie, które wystawało ponad wodę i przyglądał się rybom przez dłuższą chwilę. Nagle zdjął rzeczy i poszedł pływać. Wufowie i Wagarondici uważnie go obserwowali, jak zwykle kiedy był nago. Zastanawiał się, czy napawa ich odrazą brak owłosienia na jego ciele i rozmieszczenie włosów. Może jednak nie. Nie mógł być dokładnie taki jak oni; mimo wszystko był bogiem.
Gdy wyszedł z wody, wszyscy, z wyjątkiem straży i Awiny, poszli się kąpać. Ona wytarła go kawałkiem futra i poprosiła o pozwolenie wykąpania się. Kiedy skończyli kąpiel, popatrzył z kłody w wodę. Ryby były wypłoszone, ale sto jardów w górę rzeki znalazł je ponownie. Użył teleskopowego kija z jakiegoś nieznanego, lekkiego drzewa, linki zrobionej z jelit oraz kościanego haczyka z robakiem, który wykopała dla niego Awina. Był gruby, długi jak dłoń, krwisto czerwony i miał czworo niby-oczu, składających się z trzech koncentrycznych kręgów: białego, niebieskiego i zielonego.
Zarzucał wędkę dwanaście razy bez powodzenia. Za trzynastym ryba chwyciła. Musiał męczyć się dalej, ciągnąc za samą linkę, gdyż groziło, że może się oderwać od kija. Ryba miała tylko dwanaście cali, ale była niezwykle silna; walczyła zaciekle. Minęło blisko dwadzieścia minut, zanim ją zmęczył. Kiedy ją wyciągnął i przyjrzał się srebrnemu ciału w szkarłatne i jasnozielone cętki, wybałuszonym oczom i krótkim, chrząstkowym „wąsom”, poczuł się jeszcze szczęśliwszy. Według Awiny, która podjęła się gotowania, iipawafa to wyśmienita potrawa i rzeczywiście była.
Tej nocy, leżąc w śpiworze, spoglądał przez gałęzie na ogromny zielono-niebiesko-biały księżyc; myślał, że brakuje mu tylko dwóch rzeczy, aby uczynić go zupełnie szczęśliwym. Pierwszą był porządny łyk jakiegoś dobrego, ciemnego niemieckiego albo duńskiego piwa, lub też wysokiej klasy bourbonu. Druga to kobieta, która by kochała jego, a on kochałby ją.
Zanim sobie uświadomił, co zrobił, trzymał blisko przy ustach owłosioną dłoń Awiny. Musiał sięgnąć po nią nieświadomie, ująć i nieomal pocałować.
— Panie mój! — Awina wyszeptała roztrzęsionym głosem.
Nie odpowiedział. Delikatnie odłożył rękę na jej śpiwór i odwrócił się.
Nagle ona wykrzyknęła:
— Uwaga!
Usiadł i wbił wzrok w coś, co wskazywała. Czarna skrzydlata postać zatrzepotała na tle księżyca i zniknęła.
— Co to było?
— Nie wiedziałam, że są tutaj w okolicy — powiedziała. — Minęło trochę czasu odkąd… To był opeawufea pauea.
— Skrzydlaty myślący człowiek… bezwłosy — zamruczał, tłumacząc na angielski.
— Thululiki — dodała.
— Czy są niebezpieczni?
— Nie pamiętasz?
— Czy inaczej pytałbym?
— Wybacz, panie. Nie chciałam cię denerwować. Nie, ogólnie rzecz biorąc, nie są niebezpieczni. Ani my, ani Wagarondici, nasi wrogowie, nie zabijamy ich. Są bardzo pożyteczni dla wszystkich.
Ulisses wypytywał ją jeszcze zanim zasnął. Śniły mu się nietoperze o ludzkich twarzach.
Dwa dni później dotarli do pierwszej wioski Wagaronditów. Już dużo wcześniej bębny obwieściły, że widać ich. Śpiewający Niedźwiedź chwilami dostrzegał zwiadowców, przemykających od drzewa do drzewa lub wyglądających zza krzaka. Szli wzdłuż szerokiego i głębokiego potoku, w którym pływało dużo czarno-białych ryb, długich na trzy stopy. Przyjrzał im się i doszedł do wniosku, że to nie ryby, a ssaki: karłowate morświny. Awina powiedziała, że Wagarondici czczą je i zabijają tylko jednego na rok, na święto. Wufowie nie uważali ich za święte, lecz jako że występowały tylko na terytorium wroga, pozostawiali je w spokoju. Jeśli oddział Wufów zabiłyby to zwierzę, to Wagarondici, znalazłszy ciało, dowiedzieliby się o obecności obcych na ich terenach.
Około pięciu mil dalej odeszli od strumienia i zaczęli podchodzić wysokim, stromym zboczem. Po drugiej stronie, w dolinie, leżała wieś Wagaronditów. Domy były okrągłe. Pod innymi względami wyglądały podobnie do osiedla Wufów. Wojownicy zebrali się przed otwartymi bramami; ich futra były brązowe, a przez oczy i policzki przechodziły czarne pręgi. Poza kamiennymi dzidami, nożami i tomahawkami, mieli przy sobie bolasy oraz drewniane miecze.
Ich sztandar zdobiła czaszka ogromnego strusia. Awina powiedziała mu, że jest to totem klanu zwierzchniego, dowództwa wszystkich klanów Wagaronditów. Uważali strusia apuaukauey za świętego, chociaż nowo wtajemniczani młodzi wojownicy musieli stawić czoła temu gigantycznemu ptakowi. Nowicjusz, uzbrojony jedynie w bolę i włócznię, ma przewrócić ptaka, zarzucając bolę z trzema kamieniami dookoła jego nóg, a potem odciąć mu głowę. W czasie tej niebezpiecznej ceremonii ginie co roku w każdej wiosce przynajmniej czterech śmiałków.
Ulisses, kroczący na czele pochodu, ruszył w dół długiego, pochyłego zbocza. Wagarondici uderzyli w kotły i zakręcili grzechotkami. Kapłan, cały najeżony piórami, potrząsnął tykwą w ich kierunku i prawdopodobnie zawodził coś, lecz z tej odległości Ulisses nie słyszał nic poprzez zgiełk instrumentów.