— Jeśli się odezwie — polecił mu Carmichael — powiedz jej, że latam do pożaru z Van Nuys nad Chatsworth i będę w domu, jak tylko tu się trochę uspokoi. Powiedz jej też, że tęsknię za nią. I jeszcze, że jeśli trafię na Kosmitę, to dam mu od niej całusa. Zapamiętałeś? Powtórz jej to właśnie.
Idąc przez główny hall zobaczył tłum skupiony wokół kogoś, kto niósł przenośny telewizor. Carmichael przepchał się łokciami właśnie w chwili, gdy spiker powiedział: — Jak dotąd przybysze ze statków kosmicznych w San Gabriel i Orange County nie dali znaku życia. A oto przerażający widok, który zaszokował mieszkańców dzielnicy Porter Ranch między dziewiątą a dziesiątą rano. — Ekran ukazał dwie wyprostowane cylindryczne postacie, które wyglądały jak kałamarnice przechadzające się na czubkach macek.
Szły ostrożnie przez parking centrum handlowego, zerkając tu i ówdzie wielkimi jak talerze, żółtymi oczyma.
Co najmniej tysiąc gapiów zdradzających zarazem fascynację i wstręt przypatrywało się im z bezpiecznej odległości. Co i raz stwory zatrzymywały się, by zetknąć się czołami, jakby nawiązując w ten sposób łączność. Poruszały się bardzo zgrabnie, ale Carmichael zauważył, że przewyższają latarnie uliczne: miały dwanaście, może piętnaście stóp wysokości. Powierzchnia ich purpurowych ciał przypominała wyprawioną skórę; z obu boków jarzyły się rzędy fosforyzujących punktów.
Telewizyjna kamera wysunęła się próbując zbliżenia, potem podskoczyła i zakołysała się gwałtownie, gdy niezwykle długi i giętki język wystrzelił z piersi jednej z istot i zaciął po tłumie. Przez chwilę na ekranie widać było tylko niebo, potem Carmichael zobaczył ujęcie oszołomionej dziewczynki w wieku może czternastu lat, pochwyconej w pasie przez język Kosmity, który uniósł ją w powietrze i niczym pobrany okaz wcisnął do wąskiej zielonej torby. — Grupy olbrzymich stworów grasowały po mieście blisko godzinę — stwierdził komentator. — Ustalono ostatecznie, że pochwyciły one od dwudziestu do trzydziestu ludzi, nim wróciły na własne statki. W tym samym czasie przy wietrze z Santa Ana trwa rozpaczliwa akcja przeciwpożarowa w sąsiedztwie trzech punktów lądowania…
Carmichael potrząsnął głową. Oto Los Angeles, pomyślał. Co za ludzie tu mieszkają: wychodzą i pozwalają, by Kosmici pożerali ich tak jak żaby łykają muchy.
Może myślą, że to tylko kino i wszystko skończy się dobrze na ostatniej rolce filmu. A potem przypomniał sobie, że Cindy należy do takich ludzi, którzy z miejsca podeszliby do jednego z tych Kosmitów. Cindy należy do gatunku, który zamieszkuje Los Angeles, powiedział sobie, tylko że Cindy jest inna. Na swój sposób.
Wyszedł na zewnątrz. DC-3 był załadowany i gotów do startu. Wyglądało na to, że w ciągu czterdziestu pięciu minut od chwili, gdy odleciał z linii ognia, pożar rozprzestrzenił się znacznie na południe. Tym razem dowódca odcinka polecił mu zrzucić chemikalia od węzła autostrady De Soto do północnowschodniego rogu Porter Ranch. Gdy wrócił na lotnisko i zamierzał ponownie zadzwonić do Cindy, mężczyzna w wojskowym mundurze zatrzymał go, jak szedł przez pole startowe.
— Pan Mike Carmichael, zamieszkały w Laurel Canyon?
— Tak.
— Mam dla pana niedobrą wiadomość. Wejdźmy do środka.
— Może powie mi pan tutaj, dobra?
Oficer spojrzał na niego w osobliwy sposób. — Chodzi o pana żonę — powiedział. — Nazywa się Cynthia Carmichael?
— Mów pan — rzekł Carmichael.
— Jest jedną z porwanych, proszę pana. Zaparło mu dech w piersi, jakby ktoś go uderzył. — Gdzie to się stało? — zapytał. — Jak ją dostali?
Przez twarz oficera przemknął dziwny, napięty uśmiech. — To było w centrum handlowym, w Porter Ranch. Może widział pan w telewizji.
Carmichael potwierdził ruchem głowy. Dziewczynka poderwana olbrzymim giętkim jęzorem, lecąca w powietrzu i wciśnięta do zielonej sakwy. A Cindy?…
— Widział pan tę część, gdy stwory spacerowały sobie, a potem nagle zaczęły chwytać ludzi i wszyscy rzucili się do ucieczki? Wtedy właśnie ją dostali. Była na samym przodzie, gdy zaczęła się łapanka i może nawet udałoby się jej uciec, ale czekała z tym o sekundę za długo. Przypuszczam, że zaczęła uciekać, a potem zatrzymała się, spojrzała za siebie na nich, możliwe, że coś do nich krzyczała… a wtedy… no cóż, wtedy…
— Wtedy ją zgarnęli?
— Niestety, tak.
— Rozumiem — powiedział Carmichael z kamienną twarzą. — Wszyscy świadkowie zgadzają się co do tego, że nie wpadła w panikę, nie wrzeszczała. Okazała wiele odwagi, gdy te potwory ją schwytały. Nie rozumiem, na Boga, jak można zdobyć się na odwagę, gdy coś tak wielkiego trzyma człowieka w powietrzu, ale zapewniam pana, że ci, którzy to widzieli…
— Ja to rozumiem — powiedział Carmichael.
Odwrócił się. Zamknął oczy na chwilę i z trudem głęboko zaczerpnął rozgrzanego, pełnego dymu powietrza.
Jasne, że z miejsca pobiegła tam, gdzie wylądowali. Jeśli był w Los Angeles ktoś, kto chciałby dostać się do Kosmitów, zobaczyć ich na własne oczy, a może przemówić do nich i nawiązać jakiś kontakt, to była to z pewnością Cindy. Nie bałaby się ich. Wydaje się, że nigdy nie bała się niczego. Carmichael łatwo wyobraził ją sobie w spanikowanym tłumie na parkingu, spokojną i promienną, wpatrującą się w gigantycznych Kosmitów, uśmiechającą się do nich cały czas, zanim ją pochwycili. W jakimś sensie był z niej bardzo dumny. Ale przerażało go, gdy pomyślał, że mają ją w niewoli.
— Jest na statku? — zapytał. — Na tym tam z tyłu?
— Tak.
— Czy otrzymano jakąś wiadomość od zakładników albo od Kosmitów?
— Nie mogę ujawnić tej informacji.
— A jest jakaś informacja?
— Przykro mi, ale nie wolno…
— Nie jestem w stanie uwierzyć — powiedział Carmichael że ten statek tylko tam stoi, że nic nie zrobiono, by nawiązać z nimi kontakt…
— Powołano centrum dowodzenia, panie Carmichael, i podejmuje się określone starania. Tyle mogę powiedzieć. Mogę też powiedzieć, że w tę sprawę zaangażował się Waszyngton. Ale na razie więcej nie…
Nadleciał biegiem młodzik wyglądający na harcerzyka. Mike, samolot załadowany i gotów do startu.
— Dobra — powiedział Carmichael. Ten ogień, ten pierdolony ogień! Udało mu się niemal o nim zapomnieć. Niemal. Wahał się chwilę, rozdzierany konfliktem lojalności. Potem powiedział do oficera: — Słuchaj pan, muszę wracać do pożaru. Może pan tu trochę poczekać?
— Hmmm…
— Jakieś pół godziny. Muszę zrzucić chemikalia. Potem chciałbym, żeby zabrał mnie pan do tego statku i przeprowadził przez kordon, tak bym mógł sam pomówić z tymi stworami. Jeśli ona tam jest, zamierzam ją zabrać.
— Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to udać…
— No to spróbuj pan sobie wyobrazić — powiedział Carmichael. — Spotkamy się tutaj za pół godziny.
Gdy wzniósł się do góry, od razu zauważył, że ogień się rozszerzył. Wiatr był silniejszy i bardziej porywisty niż poprzednio i wiał teraz ostro z północnego wschodu spychając płomienie w stronę brzegów Chatsworth. W granice miasta zaniosło już sporo rozżarzonego popiołu i Carmichael ujrzał po lewej stronie kilka płonących domów. Będzie ich więcej, pomyślał. Podczas akcji przeciwpożarowej rozwija się w człowieku szósty zmysł, który mówi mu, jak toczy się walka, czy wygrywasz z płomieniami, czy przegrywasz; teraz ten zmysł podpowiedział mu, że cały ten wielki wysiłek kończy się niepowodzeniem, że pożar rozszerza się i że o zmierzchu cała okolica zamieni się w popiół.