— Nie o to chodzi.
— A o co?
— Przyszedłem ci to powiedzieć, Mike. Zwolnili niektórych zakładników.
— Cindy?
— Tak sądzę. Samochód z wojsk lotniczych zabierze cię do Sylmar. Założyli tam kwaterę główną. Kazali cię odnaleźć, jak tylko wrócisz, i tam posłać, żebyś mógł porozmawiać z żoną.
— Więc jest wolna — powiedział Carmichael. — Jezu, jest wolna!
— Idź już, Mike. Chyba przez jakiś czas poradzimy sobie z pożarem bez ciebie.
Samochód wojskowy wyglądał jak generalska limuzyna: długi, niski i błyszczący, z szoferem o kwadratowej twarzy za kierownicą i dwoma młodymi oficerami, z wyglądu twardzielami, na tylnym siedzeniu obok niego. Niewiele mówili i wyglądali na tak znużonych, jak znużony czuł się Carmichael. — Jak się czuje moja żona? — zapytał, a jeden z nich odpowiedział: — Z tego co wiemy, to nie zrobiono jej krzywdy. — Powiedział to w sztywny i osobliwy sposób. Carmichael wzruszył ramionami. Dzieciak, powiedział sobie, obejrzał za dużo starych filmów.
Wydawało się teraz, że całe miasto płonie. W środku klimatyzowanej limuzyny wyczuwało się tylko słabiutki zapach dymu, ale niebo na wschodzie wyglądało przerażająco: smugi czerwieni rozpryskiwały się jak meteory na tle czerni. Carmichael zapytał o to oficera lotnictwa, ale w odpowiedzi usłyszał tylko: — Z tego co wiem, wygląda to fatalnie. — Gdzieś na autostradzie do San Diego, pomiędzy Mission Hills a Sylmar, Carmichael zapadł w sen i odzyskał świadomość dopiero wtedy, gdy zbudzono go łagodnie i wprowadzono do przestronnego, ponurego, przypominającego hangar budynku w pobliżu zbiornika. Był tu cały labirynt przewodów i ekranów, wśród których wojskowy personel obsługiwał chyba z tysiąc komputerów i dziesięć tysięcy telefonów. Dał się wprowadzić do pokoju biurowego w środku; wlókł nogi za sobą i poruszał się jak automat ledwie zdolny skupić wzrok na czymkolwiek. W pokoju siwy pułkownik dawał z siebie wszystko, by powitanie wyglądało tak, jak w momencie szczytowego napięcia na filmie.
— Panie Carmichael — powiedział — to może być najtrudniejsze spośród wszystkich pańskich zadań.
Carmichael nachmurzył się. W rym przeklętym mieście, pomyślał, wszystko dzieje się jak w Hollywood.
— Powiedziano mi, że uwolniono zakładników — odezwał się. — Gdzie jest moja żona?
Pułkownik wskazał na ekran telewizora. — Zaraz damy panu z nią porozmawiać.
— To znaczy, że się z nią nie zobaczę?
— Nie od razu.
— Dlaczego nie? Dobrze się czuje?
— O ile wiemy — tak.
— Więc nie została zwolniona? Powiedziano mi, że zakładników wypuszczono.
— Pozwolono odejść wszystkim oprócz trojga — powiedział pułkownik. — Dwoje ludzi, zgodnie z tym co mówią Kosmici, doznało obrażeń, gdy ich chwytano, i teraz przechodzą leczenie na pokładzie statku. Trzecią osobą jest pańska żona. Nie chce opuścić statku.
Jakby zapadł się w dziurę powietrzną. — Nie chce?…
— Utrzymuje, że zamierza lecieć ochotniczo na planetę Kosmitów. Twierdzi, że będzie naszym ambasadorem czy też specjalnym wysłannikiem. Panie Carmichael, czy pańskiej żonie zdarzały się w przeszłości przypadki zachwiania równowagi umysłowej?
Carmichael rzucił na niego wściekłe spojrzenie i powiedział: Jest absolutnie normalna. Proszę mi wierzyć.
— Ma pan świadomość faktu, że nie okazała żadnych objawów strachu, gdy tego ranka Kosmici schwytali ją podczas wydarzeń w centrum handlowym?
— Tak, wiem o tym. To nie znaczy, że jest szalona. Owszem — inna. Ma niezwykłe pomysły. Ale nie jest szalona. Nawiasem mówiąc — ja też nie. — Przyłożył ręce do twarzy i przycisnął lekko czubki palców do oczu.
— W porządku — powiedział. — Pozwólcie mi z nią pomówić.
— Sądzi pan, że da się ją przekonać, by opuściła ten statek? — Na pewno będę cholernie mocno próbował.
— Nie pochwala pan tego, co ona robi, prawda? — zapytał pułkownik.
Carmichael uniósł wzrok. — Owszem, pochwalam. To inteligentna kobieta, która z własnej i nieprzymuszonej woli robi to, co uznaje za ważne. Dlaczego, do cholery, miałbym tego nie popierać? Ale zamierzam wybić to jej z głowy i to jeszcze jak. Kocham ją. Pragnę jej. Ktoś inny może zostać tym cholernym ambasadorem na Betelgeuse. Dacie mi z nią pomówić?
Pułkownik skinął dłonią i wielki ekran telewizyjny ożył. Przez chwilę jakiś tajemniczy, kolorowy deseń rozbłyskiwał na nim w denerwujący, przypadkowy sposób; następnie Carmichael ujrzał przelotnie okryte cieniem wiszące kładki, pogmatwaną sieć zastrzałów krzyżujących się co chwilę pod osobliwymi kątami, a potem ukazał się na moment jeden z Kosmitów. Żółte, tackowate oczy patrzyły na niego z błogim samozadowoleniem. Carmichael poczuł, że ocknął się całkowicie.
Twarz Kosmity zniknęła i pojawiła się Cindy. W chwili, gdy ją ujrzał, wiedział, że ją utracił.
Jej twarz płonęła. Cicha radość w jej oczach bliska była ekstazie. Wiele razy wyglądała podobnie, ale teraz było to coś innego. Tym razem dostąpiła wizji boskiego szczęścia.
— Cindy?
— Cześć, Mike.
— Możesz mi powiedzieć, co się tam w środku dzieje?
— To niewiarygodne. Kontakt, porozumienie.
No tak, pomyślał. Jeśli ktokolwiek mógł nawiązać kontakt z istotami z Kosmosu, to właśnie Cindy. Była w niej jakaś magia: dar otwierania wszystkich zamkniętych drzwi.
— Oni rozmawiają bezpośrednio myślami — powiedziała bez żadnych przeszkód. Przyjechali tu pokojowo, by nas poznać, połączyć się z nami w harmonii, by wprowadzić nas do konfederacji planetarnej.
Zwilżył wargi. — Cindy, co oni ci zrobili? Pranie mózgu czy co?
— Nie! Nic z tych rzeczy! Nic mi nie zrobili, Mike! Po prostu zaczęliśmy rozmawiać.
— Rozmawiać!
— Pokazali mi, jak przylgnąć umysłem do ich umysłów. To nie pranie mózgu. Jestem wciąż sobą, jestem Cindy. Czuję się dobrze. Czy wyglądam, jakby mnie skrzywdzono? Oni nie są niebezpieczni. Uwierz mi.
— Wiesz, że podpalili pół miasta ogniem odrzutu?
— To ich smuci. To był wypadek. Nie zdawali sobie sprawy, jak sucho jest w górach. Gdyby znaleźli sposób na stłumienie ognia, uczyniliby to, ale pożar jest za duży nawet dla nich. Proszą nas o przebaczenie. Chcą, żeby wszyscy wiedzieli, jak im przykro. — Przerwała na chwilę. Potem bardzo łagodnie powiedziała: Mike, czy przyjdziesz na pokład? Pragnę, byś ich doświadczył tak, jak ja ich doświadczyłam.
— Cindy, nie mogę tego zrobić.
— Oczywiście, że możesz! Każdy może! Po prostu otwierasz swój umysł, oni cię dotykają i…
— Wiem. I nie chcę. Cindy, wychodź stamtąd i jedziemy do domu. Proszę. Proszę. To już trzy dni, nie — teraz cztery… Chcę cię uścisnąć, chcę cię trzymać…
— Możesz mnie objąć tak mocno, jak tylko chcesz. Wpuszczą cię na pokład. Możemy razem pojechać na ich planetę. Wiesz, że zamierzam polecieć do nich?
— Nie masz zamiaru. Naprawdę nie.
Uroczyście skinęła głową. Wyglądała bardzo poważnie. — Odjadą za parę tygodni, jak tylko uzyskają możliwość wymiany darów z Ziemianami. Widziałam obrazy ich planety — jak na filmie, tylko że dzięki ich umysłom. Mike, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ona jest piękna! Jak gorąco sobie życzą, bym z nimi pojechała!
Krople potu spływały mu z włosów do oczu; mrugał, ale nie śmiał ich otrzeć: obawiał się, iż pomyśli, że on płacze.
— Cindy, nie chcę polecieć na ich planetę. I nie chcę też, żebyś ty poleciała.
Przez jakiś czas milczała.