A ja mam nowe zmarszczki koło oczu… Mam nowe zmarszczki. Jaka szkoda. lulaj mi się takie coś zrobiło… Nie miałam tego. Skórka jak z Biurka. Chociaż właściwie mnie to gówno obchodzi. Prawdziwe dbanie o siebie nie polega na wklepywaniu kremów… Ale tutaj tego nie miałam. Mam nadzieję, że mi się nie zrobi taki małpi pyszczek, obwisłe policzki, zacięte usta – taki małpi pyszczek zdradzanych kobiet…
A może mi się zrobi. Nic mnie to nie obchodzi.
Ja? Ja mam paranoję?
Ostatki. Sratki. Telefon, ostatki! Oczywiście pójdziemy. Oczywiście, jakżeby inaczej.
Podjeżdżamy.
Czerwonego mercedesa nie ma. Oddycham.
Ale krótko, bo ona siedzi.
– O, niektórzy mężowie nawet w ostatki ciężko pracują- zauważył mój mąż.
– Ha, ha – Ola, co za imię, obłe jakieś Ooola, Ola się śmieje skrzekliwie – jak mężczyzna nie ma grubego między nogami… portfela, to co z niego za mężczyzna, ha, ha, ha.
No doprawdy, ha, ha, ha. Ale śmieszne. Boki zrywać.
Witamy, witamy. Drinki, soczki, sroczki, sałatki, złote myśli.
– Mąż powinien bardziej uważać na żonę.
– Albo żona na męża, ha, ha, ha – skrzekliwe. – Nigdy nic nie wiadomo.
Ano, nie wiadomo.
A propos, ktoś rzuca: A jedna pani, jak zastała męża z inną panią, to wykazała klasę i powiedziała spokojnie: „proszę się ubrać, zrobię kawę i czekam na państwa w salonie.” Zrobiła kawę, pomodliła się w duchu i dalej spokojnie: „Wydaje mi się, że powinniśmy o tym porozmawiać – tu zwróciła się do obcej – mam wrażenie, że obie jesteśmy oszukiwane.”
Mąż milczał jak grób, a panienka z akcentem warsiaskim powiedziała: „No to chiba niech pani mówi za siebie, no bo ja to wiedziałam, że jest żonaty”
No i co, no i co? No i pstro…
Pamiętasz, jak wszyscy oczekiwali końca tej historii? No i nic.
A ty na to:
– A bo głupi był. Ja to bym się podniósł i powiedział: „Kochanie, to nie ja”. Uwierzyłabyś prawda? Wszyscy gruchnęli śmiechem, najbardziej skrzeeząco Ola i mówi do mnie, specjalnie do mnie: – No i co, no i co?
A ja wtedy patrzę jej prosto w oczy i mówię:
– Zastaję swojego męża in flagranti i mówię do niego: cześć kochanie, zapłać pani, kolacja na stole. Towarzystwo: hi, hi, ha, ha…
Całkiem miły wieczór poza tym.
Ola rajstopki zdjęła, bo pękły, spódnica rozpięta po uda, uda krótkie, ale za to całe w popękanych naczyńkach i wisi na moim mężu znowu.
A on zadowolony. A j a nic.
Wracamy do domu, ja prowadzę, a ty mi nagle, kurwa, jakie ja mam prawo, żeby ludziom przykrości robić? Czy ona ci coś zrobiła?
Czy ona mi coś zrobiła?
Wchodzimy do domu, a ja nie wiem, gdzie ja jestem.
– Przecież to były żarty, a ty tak na poważnie. Poczucie humoru ci nawala. Takim tonem do niej.
– On do mnie tak mówi.
Szlag mnie trafił, wypadam z domu, rzucam się do samochodu, włączam silnik, dwójka huczy…
Za bardzo to się nie najeździłam, bo zaraz na głównej gliny stały i mnie zatrzymały. Wściekła byłam jak sto dwadzieścia.
– Dowód – mówi mi facet. Wyciągam dowód osobisty i podaję. Spojrzał na mnie dziwnie i warczy: – Rejestracyjny.
Podaję. – Od kiedy się jeździ na światłach? – warczy. Kurde, skąd ja mam to wiedzieć?
– Od kiedy założyli.
– Od pierwszego listopada – syczy – do pierwszego marca. A w dodatku jest noc, czy pani nie widzi, że pani nie ma świateł?
No i tu niestety przesadził. A skąd ja do cholery mam wiedzieć, że nie mam świateł, jak ja jestem w środku, a światła na zewnątrz?
Nawet mi mandatu nie dał…
Wróciłam do domu, czekałeś na mnie, czajnik szumiał.
– Co ty wyprawiasz? Wiesz, jak jest późno? – Ty wracasz przecież jeszcze później.
– Ale ja pracuję – mówisz. – Co się z tobą dzieje? No właśnie, skąd mam wiedzieć, jak jestem w środku?
Paranoja ciemnoniebieska z odcieniem…
OK, Misiu, pomyślałam. Nie jestem w dobrym stanie. Trzy psy w tym jedna suka z cieczką- no, wyobraź sobie, jaka to jest zabawa. Jeden, ten duży wilczur – w ogrodzie. W ogrodzie, to dużo powiedziane – śpiewa pod drzwiami wejściowymi, drzazgi lecą, beton wyświecony, odciągnąć go nie można, suka w przedsionku głównie zajęta zeżeraniem butów, bo się zapomniało wynieść parę razy, w przedpokoju Azor zanosi tęskne „daj dupci”, waląc łapami po terakocie.
Żeby wyjść z domu musisz odciągnąć Azora, wnieść buty do sionki – jeśli przypadkiem nie zapomniałaś ich wcześniej wynieść – ubrać się, suka kwiczy i stara się polizać cię po wszystkim, Kuba wali całym ciałem w drzwi wejściowe, przeczuwając otwarcie śluzy, ubierasz się szybko, walcząc z namolną suką. uchylasz drzwi – najpierw wsadzasz kolano, Kuba, mimo że waży czterdzieści pięć kilo, zamienia się w węża i na wysokości łydek próbuje się wcisnąć w szparę, z kolanem wysuniętym do przodu dajesz mu odpór, już w progu odwracasz się szybko i przekręcasz klucz w drzwiach do przedpokoju. Azor wariuje po stronie domu, Kuba wariuje po stronie ogrodu, zamykasz z hukiem drzwi, olbrzymie łapy depczą cię po stopach, owłosione cielsko ociera się o uda, napiera – a nuż…
Wsiadam do samochodu spocona, psiakrew, a szosa oblodzona…
Jak ona wchodziła do mojego domu?! Nie będę o tym myśleć.
Nie chcę o tym myśleć.
Dobrze. Więc… co ja chciałam powiedzieć… Her bata… Lubię herbatę. To najbardziej wykwintny trunek… Yunnan – ale musi być numer plantacji. I świeża. Parzona w szklance, cienkiej, przezroczystej, zalewana. Fusy podnoszą się do jednej trzeciej wysokości szklanki – och, masz więzienne upodobania – słyszę. Mam. Tak, taka herbata jest niezła… Ale nie śpię po niej…
Sen… Jeszcze czego…
Śniło mi się, że umieram.
Moje płuca są unieruchomione, nic nie mogę zrobić. Czarne koty wchodzą przez okno, oczywiście noc, zawsze mi się śni noc, ciemność, bagnista nieprzebrana ciemność, oddychające pulsujące bagno i ja bez oddechu. Ktoś do mnie podbiega i ciągnie do szpitala, który jest tuż- tuż. Po obu stronach drogi w bąbelkowym bagnie stoją lustra – idę bardzo wolno, prowadzona pod ręce, nie mam siły, ponieważ moje płuca nie pracują.
W każdym następnym lustrze jestem już inna, coraz bardziej blada, coraz szczuplejsza, oczy mam coraz większe i większe, a kości policzkowe coraz bardziej wyraziste, w ostatnim lustrze to już niemalże przebijają skórę. Fioletowe obwódki warg pęcznieją- ja wiem, że to koniec.
Sala operacyjna jest oświetlona małymi przytulnymi lampkami, zielone brydżowe sukna przykrywają chorych z otwartymi brzuchami, kolorowe półprzezroczystoczerwone jelita zwinięte w kłęby leżą. w zieleni tak naturalnie i beztrosko.
Nie mogę lam wejść. Tam są żywi, ja umieram. Muszę choć raz jeszcze odetchnąć, a duszę się i wiem, że to niemożliwe, i wiem, że po tym jednym jedynym maleńkim oddechu wszystko się zmieni – i nie mogę tego zrobić – a lekarze przywiązują mnie pasami do wózka na korytarzu.
Śmierć pojawia się nagle – i nagła jasność umysłu: jeden jedyny raz muszę wziąć sobie powietrze, żeby zdążyć powiedzieć – niech będzie tak jak chcesz – i mogę umrzeć. Niech się dzieje wola twoja.
I wtedy pasy na moment puszczają – zdążyłam. I umarłam. I wiedziałam, że umarłam. Że wszystko się skończyło. Ze wszystko trwa. Ze skoro wiem, to zaledwie początek.
Budzę się, siadam na łóżku. Serce wali jak oszalałe.
– Co robisz? – odwracasz się w moją stronę, półprzytomny, z czwartku na piątek przestępnego roku. – Miałam taki okropny sen, śniło mi się…
– Daj spokój, jest wpół do trzeciej, śpij, ja też mam prawo spać o tej porze.
No i co… no, masz prawo…
A jeszcze wtedy nie wiedziałam, że… Nic nie wiedziałam.
Nawet nie podejrzewałam, że… Niczego.
Nic. Przecież cały dzień ciężko pracowałeś, przecież nie mogłam wiedzieć, że wypagerowałeś ją, że była w moim domu, że rozkładała nogi w moim łóżku!!!
Owszem, jak wróciłam – byłeś lekko niespokojny: stłukłem cukiernicę, tam, cholera, taki bałagan! Pomyślałam głupia, że jest mu przykro, mój prezent imieninowy…
A w sobotę ten sąsiad.
– Dlaczego nie otwierałaś drzwi? – pyta. Mnie pyta.
– Kiedy? – ja pytam.
I jeszcze nic, jeszcze nie chwytam, jeszcze wiem, że to po prostu paranoja, nie rozumiem, o czym mówi.
– Byłem wczoraj – a ty, mój mąż, siny siedzisz i nic nie mówisz. – Byłem wczoraj – sąsiad tłumaczy – przyniosłem te książki, ale tylko czerwony mercedes stał pod bramą i nikt nie otwierał…
Ja robię herbatę dla siebie – taką jak lubię – dla nich kawę i nagle dociera do mnie, o co pyta: dlaczego nie otwierałam, a byłam cały dzień w pracowni – tylko ty byłeś w domu – i dalej nie rozumiem, co robił czerwony mercedes pod moim domem.
Niosę tę kawę i tę herbatę, patrzę na ciebie i widzę – wszystko widzę, wszystko wiem – ona jeździ tym pieprzonym mercedesem, jak jej mąż w delegacji, była tu, to ona była!!!
…przysięgam, że nigdy nie wejdzie do tego domu – kochana jesteś dla mnie najważniejsza…
Patrzę na lego swojego męża i nie wierzę, i pytam, idiotka, jeszcze pytam, jeszcze raz pytam:
– Ona była?
A sąsiad słodzi kawę, w nagłej ciszy tylko ta łyżeczka… a ty… a tobie twarz coraz bardziej sinieje. Mówisz do sąsiada:
– Musiałeś się pomylić, nikogo nie było. Słychać wysoki wrzask bażanta, martwieję.
– Może to była łada nie mercedes – zgadza się nagle sąsiad. – Muszę iść…
Nie dopita kawa zostaje na stole, on wychodzi, psy szczekają przy furtce… potem biegną wzdłuż płotu, stoję na ganku i patrzę na bezlistne drzewa możemy razem patrzeć jak rosną…
Jak możemy razem patrzeć jak rosną?
Tak zimno, tak strasznie zimno, wchodzę do środka, siadam obok ciebie, przerażonego męża – dosyć, dosyć – nie kłam, nie kłam!- a ty podnosisz się z fotela, potrącasz filiżankę, kawa ciemnym strumieniem cieknie po złotawej serwecie, po frędzelkach kap kap kap na dywan – będzie plama – nie kłam – teraz nie kłam!!!- a ty odwracasz się i krzyczysz:
– Owszem, pierdoliłem ją wczoraj na górze, w twoim pokoju, zadowolona jesteś?!