A trawa taka zielona podchodzi pod drzwi same i kwitną dalie – moje prawie fioletowe, i dalej za siatką jej bladoróżowe piękne, i osy próbują nam towarzyszyć, więc dżem stawiam na oknie, i tak dobrze jakoś, tak na miejscu wszystko.
I przynoszę przyprawę do indyków i mówię:
– Nasyp na biały ser, to wspaniały smak. kiedyś… – i przeszłość staje białym serem – kiedyś to codziennie robiłam na śniadanie miszmasze…
– A co to? – Pyta Ula i smaruje chleb.
– Takie serki ze wszystkim, no na przykład z rybką albo papryką, albo…
– Ach, ja też!- Woła Ula.
I jemy te kanapki z serem białym i przyprawą do indyka.
– Albo na przykład wrzucałam do takiego twarożku takie zielone zioło – rozmarzam się. Kolorowe granulki na białym serze. Celebrujemy śniadanie.
– Jakie zioło? – Ula kroi w plasterki śliwkę i nakłada na biały ser.
– Takie, co rośnie – mówię i zagryzam. – Ach. majeranek – woła Ula.
I dalej jemy serek biały, a Ula jeszcze kroi winogrona na ten ser z przyprawą do indyka, a potem zatrzymuje kanapkę w drodze do ust i odkłada, i mówi:
– Ty, co ty? Każde zioło rośnie. Zioła są rosnące. – Aha – przytakuję – rosnące i wiszące.
– No – mówi Ula – ale wiszące są wskutek! Dalej jemy kanapki.
Słońce.
Trawa. Kot. Psy. Dzwonek. Kogo niesie o tej porze nam tu?
A to przed furtką pan. Samochód z napisem „Interflora”. Dwanaście róż ten pan ma.
Stoi przed furtką z dwunastoma różami i róże pachną, i znowu bicz pod kolanami – jakże mogłam nie pamiętać, że dziś dwunasty i wszystko jedno gdzie jesteś, zawsze dwunastego dwanaście róż. Ten tenis to dwunasty i moje czerwone skarpety, i twoje białe… A Ulaśka patrzy i mówi:
– Kwiaty dzielą, się na rosnące i z miłości. Z miłości są wskutek.
A pierwszy raz dostałam te róże, takie róże… Było tak strasznie gorąco, ale prześcieradło musiałam mieć obok zwinięte, a ty na moich plecach gorący, ale nie szkodzi, tak ma być. A jak mi zabrakło ciebie, to obudziłam się i nie otwierając oczu zawołałam twoim imieniem, i chłód taki się zrobił na moich piersiach, i twoje usta na mnie, na udzie, i otworzyłam oczy, i patrzyły na mnie róże z miłości.
Trzymałeś je całą noc w lodówce, żeby nie zwiędły i żebym ich wcześniej nie znalazła…
Wyciągnęłam po ciebie ręce, a ty przesuwałeś usta coraz wyżej i wtuliłeś głowę w moje piersi… a róże obok, i ja pytam:
– Dlaczego? A ty mówisz:
– Nie pamiętasz, przecież dzisiaj dwunasty! – Dwunasty? Jak to?
– Dwunastego miałaś na sobie czerwone skarpety. Nie pamiętasz. – Ale zawód w twoim głosie to za chwilę radość. – Będę ci zawsze tak przypominał…
Ile dostałam tych róż?
Co miesiąc dwanaście, przez ile lat? Trzy, pięć?
Pięćset? Osiemset?
Sto czterdzieści cztery co roku. dwanaście tuzinów rocznie?
Ile ich dostałam, zanim pewnego dnia ich nie dostałam?
Kiedy nie dostałam ich pierwszy raz? Dlaczego nie pamiętam?
Czy tamtej też kupiłeś kwiaty? Czy tamtej też kupowałeś kwiaty? Gdzie jesteś?
Gdzie pojechałeś tak szybko? Tak rano?
Może jak zwykle, ale nie pamiętam, może się zawsze spieszyłeś, ale wiedziałam wtedy, że do pracy, że na spotkanie ważne, że gdziekolwiek, że nic przeciwko mnie…
I Wchodzisz do jej domu? Wchodziłeś do jej domu…
I mówisz, że tamto nieważne, ale widzę ten migacz, prawy migacz…
A jeśli spotkasz ją przypadkiem? Przypadkiem?
A przede mną twój ulubiony rokpol, pleśniejący, zielonkawy… i ściana biała…
Mówiłam, żeby zagipsować te dziurki… Plamki ma ściana…
Grzyb?… Mykotoksyny, które powstają w procesie przemiany materii grzyba to jedna z najsilniejszych trucizn pochodzenia roślinnego…
Pleśniowe trują powoli… ale skutecznie… Aspergilluś czyli kropidlak jest zielonkawy… Nie. To światło tak pada…
Błękitnozielony jest pędzlak – penicillium… Trzeba sprzątać po śniadaniu…
Obejmujesz mnie którejś nocy i przytulasz… Mówisz – jesteś taka znajoma, taka swoja, taka moja… Każda komórka mojego ciała krzyczy – jestem dla ciebie… A nie mogę nawet płakać… Nie wiem, nie wiem, co powinnam zrobić, nie wiem, gdzie się kończę ja, a zaczynasz ty… Nie mogę się już bezpiecznie przytulić, bo może myślisz o tamtej, może sobie wyobrażasz, że to z tamtą, może cały czas kłamiesz, a ja i tak nie wiem o tym… I nie będę wiedziała… I tak przez następne pięćdziesiąt sześć lat?
Jeszcze kot. Leży i liże. Liże i leży.
Fruwają kłaki. Rozkłada tylne nogi, zarzuca je sobie za głowę, wchodzisz do pokoju, podnosi głowę, bystro świecą okrągłe żółtawe oczy, łapy, rozłożone łapy ani drgną.
Trzeba się zająć tym, co jest w tej chwili. Normalnym życiem.
Ale już powinieneś być.
Dzwoniłeś przed wyjściem z pracy, że już jedziesz. Opowiadasz się z każdego kroku.
Dlaczego? Nie chcesz, żebym podejrzewała. Ze jesteś gdzie indziej.
Ze spotykasz się z nią. Ze dzwonisz do niej. Bo jej mąż wyjechał. Żebym nie wiedziała. Żebym czuła się bezpieczna.
Dzwoniłeś już dawno temu.
W tym czasie mogłeś zrobić czterdzieści kilometrów, jadąc z prędkością, sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Mogłeś tu dojechać i wrócić z powrotem do pracy w tym czasie, z tą prędkością.
A jeździsz dużo, dużo szybciej. Jeśli byłeś w pracy.
Jeśli dzwoniłeś z pracy.
Ale oczywiście mogło ci coś nawalić w samochodzie.
Koło. Albo mogą być korki. Albo wypadek na drodze.
Wtedy przewężenie takie, pełno policji. I nagie nogi spod czarnego worka, obok, na jezdni. Bez butów. Buty spadają, jak człowieka zabija samochód. Nie wiadomo dlaczego. I wtedy mierzą i obliczają. Ruch na tej stronie szosy zamknięty. Wszyscy muszą czekać. I policjant kieruje ruchem. I wtedy opóźnienie.
Cokolwiek. Wszystko. Tyk, tyk. tyk. tyk. tyk. tyk. tyk. tyk. tyk. tyk…
Kiedy nie wrócił na noc kot? Kiedy nie wrócił kot?
– Marzec, przecież to marzec, wróci niedługo, zobaczysz…
Wrócił i siedział w szafie cały dzień, a w nocy znowu miauczał na parapecie, żeby go wypuścić. Otwierałam okno i wypuszczałam go w ciemność. Przychodził co drugi, trzeci dzień.
Wylewałam zsiadłe mleko z miski i nalewałam świeże.
Potem zobaczyłam go u sąsiadów – mieli uroczą białą kotkę.
A potem nawet do nich przestał przychodzić. Nie kupowałam już jedzenia dla kota.
– Trzeba zrobić coś z tą suką. Nie trzyma się w domu psów i suki, jeśli się nie zamierza mieć hodowli psów.
Pewnego dnia przyjechali po nią. Młode, sympatyczne małżeństwo. Kochające się małżeństwo. Jeszcze nic za nimi, jeszcze wszystko przed nimi. Bo bardzo chcą mieć takiego psa. Będą dla niej dobrzy. Na pewno. W dobre ręce oddam roczną sukę…
A ty mi mówisz, zupełnie jak przedtem, że tylko mnie kochasz, że razem musimy wytrwać, że całe życie, że już wiesz, co jest naprawdę, że tę prawdę w końcu rozpoznaje się bezbłędnie – nikt nie jest w stanie pomylić jej z niczym innym – to jest takie światło prosto z twojego wnętrza, które wie, które nigdy nie zgaśnie, które jest wieczne, z twojego najbardziej wewnętrznego dobrego kawałka ciebie – każdego – robi się takie miękkie i puszyste, okrągleje i wypuszcza czułki – tędy i jak to raz zobaczysz, to już nigdy nie zapomnisz, co jest ważne…
Co się z nami porobiło…?
Wczoraj odwoziłeś mnie do dentysty, po drodze…
I tak mało czasu spędzamy ze sobą ostatnio – mówiłeś,
i – poczekam na ciebie – mówiłeś – i tak mam coś do załatwienia w mieście.
Co masz do załatwienia w czasie, kiedy moja dentystka, urocza blondynka, zgrabna, wysoka blondynka, z małym dzieckiem, będzie mi wierciła w mózgu, delikatnie, żeby jak najmniej bolało, wierciła aż do końca, do ostatniego nerwu, wkładała ostre dłutko, które będzie wirować, kręcić się tysiąc albo i więcej obrotów na sekundę, a mnie będzie przeszywał bordowy ból, w tym czasie co będziesz miał do załatwienia w mieście, a ona mi plombę na ten bordowy ból?
Spotkasz się z nią?
(Żona u dentysty, mam ją odebrać za godzinę – mam dla ciebie godzinę, droga moja, całą pełną godzinę, może zwolnisz się wcześniej z pracy, możemy siedzieć całą godzinę przy kawie w Marnocie, za sześć i pół złotego, tym razem ja ci postawię tę kawę, drogi mój glucie, a żona moja będzie siedzieć tam w fotelu dentystycznym i mamy sześćdziesiąt minut przynajmniej, trzy tysiące sześćset sekund, ona się nie domyśla, wie, że zerwałem z tobą…)
I obszedłeś samochód i otworzyłeś drzwiczki z mojej strony, żeby załatwić swoje sprawy w mieście, a mnie odwieźć do dentysty, bo tak mało czasu ostatnio spędzamy razem, a przecież trzeba to wszystko odbudować.
I otworzyłeś przede mną. drzwi z mojej strony, a już od lat otwierałeś od środka, więc komu otwierasz drzwi nie od środka, i z kim ci się pomyliłam, że otworzyłeś mi drzwi naszego samochodu, drzwi pasażera najpierw?
Wchodzisz do kuchni, tak jak przedtem, jak kiedyś i mówisz jakby pokornie, inaczej:
– Pozmywam z tobą.
Chowam naczynia z suszarki, a ty odkręcasz wodę, potem zakręcasz i wyjmujesz te nieszczęsne fusy po moich mocnych herbatach ze zlewu, i wiem. co myślisz – w innych domach kobiety nie w rzucają fusów do zlewu…
Są takie porządne, takie gospodarne, takie cholernie dobrze zorganizowane, takie z ciastem drożdżowym w niedzielę i z kochankiem jak mąż idzie do pracy!
Śmieciarze mają przyjechać.
Nie mam myśleć o tym, co było i co będzie. Mam się zająć tym. co jest.
Jest, że śmieciarze mają przyjechać. Pojemniki są przepełnione.
Czarny worek wyjąć z dolnej szuflady.
Otworzyć szafki, resztki cukru do cukierniczki. Resztki ryżu do pojemnika na ryż.
Kawę do…
Pudło stare po kitekacie wywalić. Torbę od cukru do kosza. Pudełko po ryżu wyrzucić.
Kosz pełny.
Z kosza przesypać śmieci do czarnego worka.
I wtedy wypada ten cholerny kubek po KFC, kubek fucken chikena – i kupiony był w „drive thru” – zamiatam podłogę, kubek toczy się koło miski psa. biorę do ręki ten nie zgnieciony kubek po kurczaku