Выбрать главу

nie był jedzony kurczak w tym domu. nie kupowałam kurczaka.

a ty nie znosisz gotowego jedzenia, a ty nie znosisz hamburgerów,

a ty nie znosisz jeść na kolanie, byle gdzie, w samochodzie.

ty przeciwnik niezdrowej żywności, ty przeciwnik smażenia na oleju, ty przeciwnik smażenia w ogóle. Kupowałeś takiego kurczaka?

Dla kogo?

Z kim go jadłeś, skoro w moich śmieciach ten obrzydliwy kubek?

Ona lubi takie żarcie?

Z nią szybko, byle jak, w tajemnicy.

– taka jestem głodna, może byśmy się zatrzymali

– ależ z przyjemnością, przepadam za pierdolonym kurczakiem, w twoim towarzystwie nawet pierdolony kurczak, a ten śmieć jej zaniesiemy, żeby ją szlag trafił, nie wyrzucaj, nie wolno zaśmiecać naszej ojczyzny, naszej pięknej Polski,

– jesteś moją Polską, jesteś moim Monako.

nie wolno zaśmiecać naszej ojczyzny, rzuć w samochodzie, potem sprzątnę,

zaniosę do mojego domu. w łożę do mojego kosza, do moich śmieci,

moja żona się tym zajmie,

nie martw się glutowata kobieto, mam od śmieci żonę, nie martw się tym, nie martw się tym, nie martw się tym…

A śmieciarze przyjeżdżają dopiero po dwunastej, pojemnik w górze i maszyna w środku miele i szumi, obraca tymi śmieciami tam, w środku, a przy drugim pojemniku jeden z nich się potyka.

– Ciężkie jak cholera, mówi, co pani tam kamienie wrzuca, mówi, cholera jasna, ha, ha, to policzymy więcej, ha, ha, i odstawiają mój- twój pojemnik, a kierowca wypisuje kwitek, a maszyna mieli twój- jej kubełeczek KFC, lekki, plastykowo- papierowy kubek po kurczaku, którego nie jadłam. Brysia i Kubę otruli wiosną. Nic nie można było zrobić.

Podjechaliśmy pod dom. a one leżały przy bramie i biała piana przy pysku i żółtawe rzadkie wymiociny obok.

Podobno nie miały czasu, żeby się męczyć. Wykopałeś pod gruszą, duży dół. Zakopałeś psy.

Przed twoimi urodzinami pojechałam do miasta… Takie to już inne było… Przedtem zawsze jeździliśmy razem…

Pamiętasz jak nas przy targu zatrzymała policja? Ja siedziałam za kierownicą, policjant obejrzał samochód, z przodu, z tyłu. a potem powiedział:

– Teraz stop!

Wychyliłam się przez okno i powiedziałam – Przecież stoję!

A ty dusiłeś się ze śmiechu…

A teraz chodzę między tymi straganami sama i zupełnie nie wiem, co ci kupić… Stanęłam przy koszulach, coś tam zaczęłam grzebać, przebierać, sprzedawca starał się być uprzejmy:

– – Czego pani szuka?

– Koszuli… Dla męża… – Jakiej?

– Nie wiem, może coś pod kolor oczu…

– A przepraszam mąż królik? – roześmiał się ten facet.

Patrzę na koszulę, którą, trzymałam – krwistoczerwona… Kupiłam ci ciemnozieloną. – wyglądasz dobrze w zielonym…

Będziesz się jej podobał, jeśli się przypadkiem spotkacie…

Wczoraj wyłączyli światło.

Zapaliłam świece, siedzę przy stole i próbuję czytać.

Siadasz koło mnie. Podnoszę oczy.

Ćma wpada i klęka w pobliżu płomienia świecy. Lepki wosk przytrzymuje jej wątłe nogi. Ażurowe skrzydła ciemnieją, od gorąca i tlą. się ażurowe skrzydła, bez twojego udziału, nie z twojej przyczyny.

A przecież ginie.

A niedługo po tej wizycie sąsiada… Wieczorem przytuliłeś się do moich pleców, mówiłeś, wiem, wiem, że cię zraniłem, ale nie skreślaj ' nas, my jesteśmy ważniejsi, pozwól mi cię kochać…

Twoje ręce były takie same jak przedtem, całowałeś mnie delikatniej niż wtedy, kiedy było nas dwie… byłeś taki sam… jeszcze czulszy, jeszcze uważniejszy i przestałam pamiętać… tak nagle zrobiło się nas dwoje, moja skóra się wygładziła dla ciebie, od twojego dotyku, byłeś taki znajomy, taki mój… Kochaliśmy się pierwszy raz od tamtej soboty tak cudownie, a ty potem całowałeś mnie po oczach i szeptałeś: widzisz, teraz będzie nam jeszcze lepiej, teraz ja już wiem na pewno, tak cię kocham, moja żono…

I noce się znowu zrobiły niby nasze… I zima minęła…

Jezu, po co wchodziłeś do tej kuchni??? Kroję sobie warzywa, obejmujesz mnie z tyłu: – Pomogę ci – mówisz.

Kiedyś razem gotowaliśmy. I było tak jak kiedyś. Także w dzień…

– Będę obierał, daj, gdzie jest ten nożyk do warzyw? – I zacząłeś grzebać w tej szufladzie, coraz bardziej niecierpliwie. – Dlaczego nic w tym domu nie można znaleźć?

W tym domu…

I tak nagle zimno mi się zrobiło… Kroję tę marchewkę dużym nożem bez słowa… i kroję tę marchewkę na maleńkie kawałeczki, może gdybym kroiła tym mniejszym czarnym nożykiem… ale mi było wszystko jedno… przecież to wszystko jedno, którym nożem się kroi… smakuje tak samo… Kroję tę marchewkę – razem gotowaliśmy…

A przed Bożym Narodzeniem to mieliśmy trzynaście karpi w wannie, nie mogliśmy się razem kąpać, bo pływały, a kot siadał na brzegu i wsadzał łapę do wody. jak nam się znudziło go podglądać, to wchodziliśmy razem pod prysznic i jakoś tak zawsze się robiło fajnie, mała jest ta kabinka, tyle pary, mydliliśmy się nawzajem, tak blisko siebie, a potem nagle przytulałeś mnie – kiedyś to całe mydło się rozpuściło w brodziku, zanim…

Dlaczego mnie zapytałeś, gdzie jest taka obieraczka z białą rączką?

Z białą rączką to nigdy u nas nie było… marchewka czerwienieje… blat powiększa się w oczach… ciach, ciach, ciach… z białą rączką?… skąd ci się wzięła biała rączką… z zieloną to była, przywiozłeś z Anglii… marchewka mi się skręca… deska odchodzi od mojego noża…

A wczoraj powiedziałeś pod prysznicem, jaka ty wysoka jesteś, sięgasz mi do brody… Nie każda sięga ci do brody… i kolana mam takie szczupłe… szczuplejsze niż… i włosy inne… nie takie glutowate…

Biała obieraczka w mojej szufladzie?

Co w tej kuchni tak mało miejsca… ściany robią krok do przodu…

A ty tak nagle za blisko – w tej zielonej koszuli… Ten duży nóż, duży nóż od marchewki wszedł tak miękko w to zielone… jak w rozgotowane ziemniaki albo co, nie wiedziałam, że człowiek jest taki miękki…

A obieraczka z białą rączką sfruwa na terakotę, odbija się. ta obieraczka… kupiłeś w Globi. cztery tygodnie temu, trzy pięćdziesiąt… z białą rączką… tamtą z zieloną suka pogryzła… dlatego kupiłeś… a ty za tą obieraczka na kolana, jakbyś chciał objąć podłogę… rękami tak szukasz, tylko głowa na bok i mówisz tak miękko łagodnie, jak kiedyś, tak spokojnie czule, tak gasnąco:

– Co ty. Asiulku, zrobiłaś, no co ty zrobiłaś… No co ja zrobiłam…

I kładziesz się na plecach…

Leżysz tam dalej? Naprawdę leżysz z rękami odrzuconymi na boki, wysokie czoło, zamknięte oczy – jakie miałeś oczy – już nie pamiętam? Zielone, szare, niebieskie?

W tej zielonej koszuli były na pewno zielone, długie rzęsy – wywinięte do góry kobiece rzęsy, prosty nos,

z lewego kącika ust sączy się niteczka śliny, nie ogolone policzki

czy to prawda, że włosy jeszcze rosną po śmierci, czy paznokcie jeszcze rosną po śmierci – jak długo będziesz tak leżał, a niektóre komórki będą jeszcze pracowały wytrwale w nadziei, że to nie koniec?…

Żyłki po odmrożeniach – tutaj i tutaj… A w takiej granatowej bluzie, misiowatej, puszystej – co już się sprała w zeszłym roku, tak że zostały tylko wyświecone miejsca – na pewno niebieskie…

Już nie zobaczę… Nie pamiętam… muszę sprawdzić… zaraz, ty chyba krwawisz…

A tutaj taki cieniutki zwitek skóry troszkę faluje, rusza się tak delikatnie i nie wiem…

Muszę zadzwonić.

Tylko że już mi nie możesz nic zrobić. Nic złego… Teraz dotrzymasz słowa – nigdy cię nie skrzywdzę, zawsze będę cię kochał… I ja teraz mogę dotrzymać słowa…

Nie będziesz zły, niezadowolony, milczący obojętny

Nie pomylisz się. Nie będę ci się mylić. Nie zawiedziesz mnie…

Nie okłamiesz mnie… Nie zostawisz mnie…

Nie przestaniesz mnie kochać… Nie będziesz na mnie krzyczał… Nigdy mnie nie zranisz…

Nigdy już nie zrobisz mi nic złego… Nie zdradzisz mnie…

Ale nigdy już nie pochylisz się nade mną nad ranem i nie powiesz – kocham cię. moja żono, uśmiechnij się.

Nigdy już nie pocałujesz mnie w wysuniętą spod kołdry stopę.

Nigdy nie powiesz – nie martw się, możemy patrzeć jak rosną.

Nigdy nie przytulę się w nocy do twojego brzucha…

Nigdy nie usłyszę, jak łamie ci się głos, kiedy kochasz się ze mną i mówisz: oddychaj, oddychaj proszę.

Nigdy nie powiesz – Boże. jak to dobrze, że ja ciebie mam.

Nigdy nie powiesz – to wszystko celowo, żebyśmy wiedzieli, co jest ważne.

Nigdy nie wybaczysz.

Nigdy ja nie będę mogła wybaczyć.

I widzisz, co narobiłeś? Leżysz tam i ja nie wiem, czy mam gdzieś zadzwonić… czy poczekać… aż będzie za późno… Nie wiem. co mam robić.

Nie wiem…

Boże, byłoby tak. gdybyś był w tej kuchni. Boże. człowieku, przecież mogłeś być w tej kuchni…

Za małej na nas dwoje… I co?…

– kochanie pomogę ci,

– unikasz mnie, kochanie.

– tak mało czasu spędzamy razem, kochanie, – gdzie ta obieraczka, kochanie.

– trzeba wytrzymać, kochanie.

– dlaczego w tym domu nic nie można znaleźć, kochanie.

– możemy patrzeć jak rosną, kochanie. – ona była jak piwo. kochanie.

– dlaczego w innych domach, kochanie. – dlaczego ty w tym domu. kochanie.

– jesteś dla mnie najważniejsza, kochanie. – dlaczego smażysz, kochanie.

– to szkodliwe, kochanie.

– wszystko, co nas naprawdę formuje, to cierpienie, kochanie.

– dlaczego marchewka, kochanie,

– nie martw się, grunt, że my wiemy, co jest najważniejsze, kochanie.

– dlaczego kroisz tym nożem, kochanie, – od tego jest obieraczka. kochanie.

– gdzie ta obieraczka, kochanie, – ta z białą, rączką, kochanie?

To nie może tak być.

Deska do krojenia za mała na nas dwoje i kosz do śmieci za mały.

Szafki za małe i szafa za mała. Kuchnia za mała i pokoje za małe. Dom za mały i ogród za mały…

Leżałbyś tam teraz, na tej terakocie, co razem… Nie, nie mieścimy się już.

Żadnych psów, ani kotów, wszystko uprzątnięte.

No to mogę już iść.

marzec – lipiec 1996 r.