Выбрать главу

Oczy?

Ciemność. Dudniąca bolesna ciemność.

Cisza.

ROZDZIAŁ II

Dziś ten piękny dwór już nie istnieje. Nikt nie pozostał w prześlicznej okolicy nad brzegiem morza. Wydarzenia, które rozegrały się w XVII wieku, były nazbyt okrutne, by przejść nad nimi do porządku dziennego. A może… zło czai się tam nadal? Może z tego powodu ludzie unikają tego miejsca?

Kiedyś wznosił się tu wspaniały dwór, typowy dla terenów południowej Szwecji. Jego nazwa – Hult – pochodziła od niewielkiego zagajnika w pobliżu, za którym ciągnął się nieprzebyty bór. Wokół czworokątnego dziedzińca stały drewniane chaty. Mieszkali tam robotnicy dworscy, parobkowie, służące, kucharze i pokojówki. Na środku podwórza rosło okazałe drzewo, a w jego cieniu znajdowała się studnia. Przez zwieńczoną łukiem bramę wjeżdżały załadowane po brzegi wozy. Dwór tętnił życiem. Ostatni potężny właściciel, za którego czasów majątek przeżywał swą świetność, nazywał się Nils Brodersson Huldt.

Potem dwór opustoszał, podupadł, a budynki uległy kompletnej ruinie. Nie uprawiane pola zamieniły się w ugór. Z czasem las pochłonął wszystko.

Oczywiście nie brakowało chętnych, by osiedlić się na tym miejscu, gdyż trudno o piękniejszy zakątek. Jednak za każdym razem, kiedy stawali na tej ziemi i planowali rozmieszczenie budynków, nachodziła ich niewytłumaczalna niechęć i przestawali wspominać o budowie.

Teraz wszystko przepadło, zapomniane.

Noc.

Ktoś niepocieszony żali się w mroku.

Z budynku oświetlonego księżycową poświatą dochodzi czyjś płacz.

Słychać w nim skargę na samotność, rozgoryczenie z powodu własnej głupoty.

Nic nie przygnębia człowieka bardziej jak świadomość, że sam ponosi winę za zaistniałą sytuację.

Zmarnowane życie, bez przyszłości, bez bliskich, którym można zaufać.

Tęsknota za tymi, którzy potrzebują troski i miłości, a odjechali daleko. Żałość, że niczego już nie da się naprawić.

Płacz płynął wprost z krwawiącego serca. Nie pozostawiał nawet cienia nadziei.

Burzliwe czasy nastały dla Szwecji za panowania króla Karola X Gustawa. Ciągłe wojny sprowadziły na kraj niedostatek i niepokój. Szczególnie ucierpieli mieszkańcy Skanii. Dwór Hult leżał właśnie w tej prowincji tuż przy granicy ze Smålandią. Król podbił Skanię, Blekinge i Hallandię znajdujące się pod panowaniem duńskim, ale bynajmniej nie zamierzał na tym poprzestać. Po zawarciu pokoju w Roskilde w 1658 roku zapragnął podporządkować sobie jeszcze Zelandię i kolejno inne prowincje. Wszystko po to, by zapewnić Szwecji panowanie w cieśninie Öresund.

Ostatnia wyprawa wojenna zakończyła się wielkim fiaskiem, sprowadzając na południową część kraju jedynie nędzę i chaos.

Wielu mieszkańców Skanii, którzy czuli silniejsze związki z Danią, opuściło rodzinne strony, nie chcąc zaakceptować nowego układu politycznego. Inni, jak na przykład snapphanowie, ukryli się w lasach i bezlitośnie napadali na wszystkich, nie bacząc, czy to wróg, czy tylko przypadkowy podróżny.

Większość żołnierzy Karola X Gustawa przedostała się przez cieśninę i powróciła do domu. We wrogiej Danii pozostali jednak najciężej ranni. Nastał dla nich czas upokorzeń; wiele lat minęło, nim los pozwolił im wrócić do rodzinnego kraju.

Wśród żołnierzy królewskiej armii, którzy pozostali w Danii, znalazł się Alvar Svantesson Befver. Pochodził z bardzo dobrej rodziny, inaczej zresztą nie otrzymałby szlifów oficerskich. Awansował dość szybko i mimo młodego wieku był już kapitanem.

Nielekko było rannym Szwedom podczas przymusowego pobytu w Danii. Ulokowano ich w stajni jakiejś posiadłości w skrajnie prymitywnych warunkach. Nie szczędzono pogardy i drwiny. Na każdym kroku okazywano im wrogość. Naśmiewano się z nich, wykpiwano za to, że wierzyli, iż uda im się podbić mocarstwo duńskie.

Alvarowi brakowało argumentów, by uciszyć szyderców, poniekąd mieli bowiem rację. Tyle tylko że kierowali złośliwe uwagi pod złym adresem. Zasłużył na nie król Szwecji, a nie jego żołnierze.

Życie Alvara nie raz wisiało na włosku. Nie brakowało bowiem takich, którzy pragnęli wziąć odwet za inwazję Szwedów, za „kradzież” Skanii, Blekinge, Hallandii i Bohuslandii, Bornholmu i prowincji Trondhjem, a bezbronni, chorzy i słabi żołnierze wrogiej armii idealnie nadawali się do roli kozłów ofiarnych.

Największym zagrożeniem dla rannych jeńców były fatalne warunki sanitarne. Padali jak muchy atakowani przez szalejące epidemie groźnych chorób, co duńscy strażnicy przyjmowali z olimpijskim spokojem. Kapitanowi Befverowi udało się jakoś cudem uchronić przed zarażeniem. Może dlatego, że był silnej postury i miał doskonalą kondycję. Zdawał sobie jednak sprawę, że w każdej chwili grozi mu atak choroby.

Pewnego dnia do tego urągającego wszelkim zasadom higieny lazaretu brutalnie wepchnięto młodego chłopca. Runął na klepisko ze związanymi z tyłu rękami. Wydawało się, że sanitariusze – o ile można użyć takiego określenia – nie chcieli go w ogóle dotykać. Klęli głośno i sprawiali wrażenie przerażonych.

Alvar Svantesson Befver był spośród rannych jeńców w najlepszej formie. Zwlókł się więc ze swego posłania, by pomóc choremu chłopcu, który wyglądał tak młodo, że nie mógł jeszcze służyć w wojsku.

Kiedy go dotknął, poczuł silną niechęć. Nie miał pojęcia, dlaczego. Coś go ostrzegało w duchu: „Trzymaj się z daleka, jeśli ci życie miłe”.

Cóż za idiotyczna reakcja! Przecież to tylko chłopiec, taki młody, bezbronny i przerażony.

Alvar przemógł się i poluzował więzy na dziecinnie szczupłych nadgarstkach przybysza. Sam, ranny w bok, dość długo walczył z gorączką, ale teraz zaczynał już dochodzić do siebie.

Och, gdyby tylko udało mu się wydostać z tej cuchnącej stajni będącej wylęgarnią chorób! Poczołgałby się do Szwecji, przepłynął wpław przez cieśninę, jeśli zabrakłoby innego środka transportu, byleby uciec stąd jak najdalej.

Stan chłopca okazał się bardzo ciężki. Alvar obmył mu ubłoconą twarz i opatrzył go najlepiej jak potrafił. Tak, chłopiec był poważnie chory. Ale to nie zewnętrzne rany dokuczały mu najbardziej. Rozbieganym wzrokiem rozglądał się nerwowo po stajni, a kiedy jeden z rannych przewrócił się na drugi bok, chłopiec aż podskoczył. On się po prostu bał.

Zresztą czy w takich czasach może to kogoś dziwić?

Ale… to nie był zwykły strach. To nie świat zewnętrzny przerażał chłopca, lecz coś w nim samym.

Alvar pomógł nieszczęśnikowi ułożyć się na swoim nędznym posłaniu. Nie mógł przecież zostawić go w takim stanie na klepisku, a innej wolnej pryczy nie było.

– Jak się tutaj znalazłeś? – spytał. – Nie jesteś przecież żołnierzem.

– Nigdzie mnie nie chcieli… – wystękał chory. – Niedobrze się stało… Wszystko, wszystko nie tak! Wyrzucają mnie z każdego miejsca, w którym się pojawię.

Wcale mnie to nie dziwi, pomyślał Alvar. Jest w tym chłopcu coś odpychającego.

Ale nie rozumiem, co to takiego?

Chłopiec zaczął majaczyć:

– Muszę się spieszyć… Oddać… Zakopać z powrotem… Bo inaczej nie znik… te okropne złe oczy.

Głos uwiązł mu w gardle. Był wycieńczony. Alvar przyglądał się choremu. Miał szlachetne rysy twarzy, co prawda jeszcze bardzo dziecinne. Wyrażał się nienagannie. Posługiwał się pięknym północnoskańskim dialektem. Ubranie, z którego zostały nędzne łachmany, uszyto niegdyś z dobrej jakościowo tkaniny… Ale mimo to coś złego działo się z chłopcem.

Te ślady na szyi…? Wyglądają okropnie, jakby go ktoś dusił.