Pokój był właściwie bardzo ładny, jasny, z kwiecistym szlakiem zdobiącym krawędź sufitu. Meble pamiętały czasy dzieciństwa, mama wybierała je z taką troską, by dopasować do stylu pomieszczenia.
Mama… Jak to było dawno!
Zazgrzytał zamek w drzwiach. Dziewczyna zastygła. Wyprostowała się i nabrała powietrza w płuca jakby w odruchu samoobrony.
W pokoju panował półmrok, zasłony były zaciągnięte, a okiennice na zewnątrz zamknięte i zabite gwoździami.
Wszystko po to, by nie dało się zajrzeć do środka. Więzienie.
Pomimo mroku dziewczyna wiedziała dobrze, kto wchodzi. Nikt inny bowiem jej nie odwiedzał.
Mężczyzna, w którym kiedyś była taka zakochana, pochylił się nad nią.
– No i co? Jesteś głodna? – zapytał.
Nie była w stanie mu odpowiedzieć, z trudem przełknęła ślinę. Nie jadła już od wielu dni i on dobrze o tym wiedział.
Jego głos, który niegdyś tak kochała, teraz brzmiał zimno i bezwzględnie.
– Sama jesteś sobie winna! – mówił. – Nic nie dostaniesz, póki mi nie powiesz. No, mów! Gdzie to ukryłaś?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – wyszeptała przerażona i cofnęła się przed pochylającą się nad nią groźną postacią. Jej odruch jeszcze bardziej go zirytował.
– O, wiesz doskonale, o czym mówię. Było nas tylko czworo. Nie mieliście prawa nam tego zabierać.
– Ależ, zapewniam cię…
Uderzył ją szpicrutą.
– Dostałaś w posagu tylko ten podupadły dwór. Skarb mógłby mnie uratować!
„Mnie?” A więc już zdecydował, że wszystko należy do niego?
Wiedziała, że to nieprawda, co mówił o dworze. Za czasów jej ojca, Nilsa Broderssona Huldta, prosperował znakomicie. Ale jej małżonek, Emil, który stał teraz nad nią rozzłoszczony, szybko doprowadził posiadłość do ruiny. Bujne życie towarzyskie, jakie prowadził, kosztowało niemało. Obracał się w najwyższych kręgach towarzyskich, zapraszał bywalców dworu na wystawne przyjęcia, często jeździł do miasta. Wydatki miał nieograniczone.
Dziewczyna pomyślała z goryczą, że od dnia, w którym znaleźli skarb, spadały na nich same nieszczęścia.
A może kłopoty zaczęły się już wcześniej?
Może wtedy, kiedy ojciec powtórnie się ożenił i pod ich dachem zamieszkała macocha z dwojgiem dzieci. Ona, jej brat Bror i dwoje niewinnych maluchów, najmłodszych z czwórki rodzeństwa, zyskali nowych towarzyszy zabaw. Właściwie maluchy nie należały do tego kwartetu, jaki stworzyły nastolatki, były za małe. Ale Bror i ona znaleźli wspólny język z przybranym rodzeństwem… tak jej się przynajmniej wydawało. Przystojny, trochę arogancki Emil zawojował serce niedoświadczonej dziewczyny…
Czy to był początek wszystkich nieszczęść? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziała jednak, że skarb, ten niebezpieczny skarb, którego nigdy nie powinni szukać, zmienił całkowicie ich egzystencję.
Och, po co go w ogóle szukali? Po co wyszła za mąż tak pośpiesznie? Była przekonana, że ich miłość będzie trwać aż po grób! Zaklinała się, że nigdy w życiu nie pokocha innego. Ileż to dziewcząt tak młodych jak ona wpadło w podobną pułapkę? Jak mogła być taka naiwna?
A teraz przeżywała wstyd i upokorzenie. Strach o przyszłość. Samotność. Ten, którego kochała kilka krótkich miesięcy, teraz budził w niej wstręt.
Najgorsza była myśl o tych, którzy bezpośrednio odczuli konsekwencje jej decyzji: ojciec, brat i dwoje najmłodszego rodzeństwa. Już tak długo ich nie widziała!
– Gdzie są maluchy? – szepnęła. Bolał ją bok od smagnięcia szpicrutą. – Jak one się miewają?
– A skąd ja mam wiedzieć? Zapewne jest im dobrze! Żyją sobie spokojnie w Danii u twego beznadziejnego ojca i mojej cudownej mamy. Ojciec pewnie ich rozpuszcza, tego możesz być pewna. Dziękować niebiosom, że mama ma więcej oleju w głowie. Wie, że dzieci trzeba trzymać krótko.
Dziewczyna właśnie tego obawiała się najbardziej. Pamięta, że serce jej krwawiło, kiedy wszyscy opuścili Hult i przenieśli się do Danii. Została sama ze swym mężem. Już wtedy, tak krótko po ślubie, uświadomiła sobie, że jej małżeńskie szczęście nie potrwa długo.
Teraz ulotniło się bez śladu.
Alvarowi Svantessonowi Befverowi z trudem udało się przedostać do Helsingör. Wkrótce miał odpływać prom na drugą stronę cieśniny.
Nie mógł zapłacić, ale umówił się z szyprem, że w zamian za miejsce na pokładzie pomoże przy załadunku i przy wyładunku.
Praca była zbyt forsowna dla osłabionego Alvara, ale zacisnął zęby. Musi wytrzymać!
Wraca! Wraca do Szwecji! Żeby tylko przedostać się do ojczystego kraju, dalej już sobie poradzi.
Alvar zdawał sobie sprawę, jak źle wygląda. Po kilku tygodniach zmagania się z gorączką miał wpadnięte głęboko oczy i wychudzone policzki. Ubrany był w podarty mundur. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że w kobietach taki widok budzi instynkt opiekuńczy. Był przystojny, z ciemnoblond czupryną, w której latem odbijały się promienie słońca. Teraz jednak włosy pokrył brud i pot. Twarz można by uznać za bardzo pociągającą, gdyby okrucieństwa wojny nie zostawiły na niej trwałych śladów w kącikach ust i w oczach.
Ale nawet mimo fizycznej ruiny było w tym oficerze coś dostojnego i patrzyło się na niego z przyjemnością. Może dlatego, że udało mu się zachować równowagę psychiczną i uczciwość.
Niedaleka droga do Helsingör bardzo go zmęczyła. Osłabiony chorobą musiał odpoczywać po każdym przebytym kilometrze. Przemieszczał się wyłącznie nocami lub w największym skwarze południa, by nie narażać się na spotkanie żołnierzy wrogiej armii. Ale prawdziwe niebezpieczeństwo zagrażało mu z innej strony…
Odnosił nieprzyjemne wrażenie, jakby był prześladowany. Teraz zyskał już pewność, jaka jest tego przyczyna.
Ruszając w drogę, zawiesił na szyi skórzany mieszek Brora Nilssona Huldta. Jednak doznał wówczas uczucia takiej odrazy, że cisnął torebkę i rzucił się do ucieczki.
Wrócił jednak, wszak złożył obietnicę umierającemu chłopcu…
Wetknął mieszek do kieszeni wojskowego płaszcza, było trochę lepiej, w każdym razie dało się z tym żyć. Dość dziwnym zbiegiem okoliczności dwukrotnie zapominał zabrać płaszcz z miejsc, gdzie zatrzymywał się na odpoczynek. Ale roztargnienie pewnie należało przypisać osłabieniu po przebytej chorobie.
Wielokrotnie zmęczenie brało nad nim górę i pokładał się gdzieś przy drodze, by się przespać, mimo że pragnął jak najszybciej wrócić do rodzinnego kraju. Raz zasnął pod dębem niedaleko traktu. Było to tuż przed świtem. Przyśniło mu się, że jakaś stara kobieta o twarzy przesiąkniętej złem pochyla się nad nim i wpatruje weń z nienawiścią i pragnieniem mordu. Miała okropne, przerażające oczy!
Alvar obudził się z krzykiem. Oczywiście nikogo nie było w pobliżu, wystraszył jedynie jakąś zwierzynę, która uciekła daleko w pole. Szyję miał dziwnie spuchniętą, dudniło mu w skroniach, a oczy aż wyszły mu na wierzch.
Przez długą chwilę siedział jak sparaliżowany, z trudem łapiąc oddech. Był przerażony do utraty zmysłów. Bał się zasnąć ponownie, wolał od razu ruszyć w dalszą drogę w jesienny szary poranek. Nad łąkami unosiła się mgła, ciemne niebo z wolna rozjaśniało się, zapowiadając nastanie nowego dnia.
Alvar nie mógł zapomnieć okropnej twarzy kobiety, która mu się przyśniła. I tych strasznych oczu…
Drgnął gwałtownie, bo uświadomił sobie, że znów zapomniał swego płaszcza. Kolejny raz musiał się po niego wrócić. Czy to przypadek? A może coś lub ktoś celowo usiłuje odciągnąć go od niego?
Kiedy dotarł do portu w Helsingör, zobaczył na nabrzeżu dwoje dzieci, siedzących na słupkach cumowniczych. Alvara nie zdziwił ten widok. Włóczące się dzieciaki stanowiły codzienny obrazek na drogach Skanii i Danii. Bezdomne sieroty nie przykuwały niczyjej uwagi. Często dzieci łączyły się w gromadki i te grupy żyły własnym życiem, oddzielone od zasklepionych w sobie obywateli z wyższych warstw. Z czasem nędza zmuszała je do agresji. Stawały się coraz bardziej bezwzględne, kłamały, kradły, stanowiąc zagrożenie dla społeczeństwa.