Uświadomił sobie, jak ważną rolę odgrywa w życiu człowieka wóz pocztowy. Nigdy wcześniej o tym nie pomyślał.
Czuł się fantastycznie, pomagając pocztylionowi i pasażerom. Niestety, wielu brało go za człowieka krzepkiego, a on, nie chcąc nikogo zawieść, dźwigał skrzynie i kufry, choć absolutnie nie powinien był tego robić.
Ale czul się potrzebny i to sprawiało mu ogromną radość.
Wreszcie dotarli na miejsce i pocztylion wskazał mu drogę do dworu. Ostatni odcinek pokonał pieszo.
ROZDZIAŁ V
Nad morzem, nad lasami i łąkami należącymi do dworu Huk unosiła się gęsta mgła. Słychać było ptasie trele, choć teraz u progu jesieni nie brzmiały tak pięknie jak w wiosennej porze godów. Alvara doszedł klangor żurawi, lecących kluczem na południe. W zaroślach słyszał świergot mniejszych ptaków. Niestety, nie znał nazw poszczególnych gatunków. Tyle ich było: śpiewaków dających swe koncerty w gęstym listowiu, w zaroślach, ogrodach. W tej niezwykłej chwili zespolenia z naturą żałował ogromnie, że nie potrafi ich rozróżnić.
Jednak Alvar zauważył, że ptaki milkły, gdy się zbliżał. Wprawdzie nie było w tym nic osobliwego, bo przecież na ogół ptaki reagują tak na obecność ludzi, ale tym razem kapitan wyczuwał w tej ciszy śmiertelną trwogę.
Westchnął ciężko. Właściwie dobrze rozumiał te skrzydlate stworzenia. Marzył o tym, by odrzucić jak najdalej od siebie skórzaną torebkę. Ale przecież złożył obietnicę, no i był już tak blisko celu podróży.
Alvar zbliżył się do dworu od strony lasu. Pocztylion dokładnie wytłumaczył mu, jak iść, więc nie obawiał się, że zabłądzi.
Przed nim znajdowała się niewielka łąka, dalej zagajnik, a za nim zabudowania. Dokładnie tak jak wytłumaczył mu pocztylion.
Nagle Alvar kolejny raz poczuł przemożną ochotę, by pozbyć się skórzanej torebki Brora. Tym razem tak silną, że z trudem powstrzymał się, by nie uczynić tego, co nakazywał mu instynkt. Ale przecież musiał dotrzymać słowa.
Gdy zbliżył się do zagajnika, oblał go zimny pot.
Przypomniał sobie, że kiedy zrywał torebkę z szyi poparzonego stangreta, była otwarta. Przystanął i sięgnął po nią do kieszeni, ale nie był w stanie utrzymać jej w rękach, więc trzymał ją na długim pasku jak najdalej od siebie.
Mogło by się zdawać, że to, co było w środku, jest żywe albo że ma duszę. Duszę na wskroś przesiąkniętą złem.
A gdyby tak sprawdził, co kryje skórzany mieszek?
W ostatniej chwili przypomniały mu się słowa Brora: „Tylko pamiętaj, obojętnie co by się działo, pod żadnym pozorem nie otwieraj torebki!” Chyba nie mówił tego poważnie. Poza tym na pewno mieszek był już pusty. Skoro stangret go otworzył, to zapewne zabrał zawartość, cokolwiek by to było.
Ale nie, torebka zdawała się ważyć tyle samo co przedtem. Ze względów praktycznych, choć jakby wbrew własnej woli, wetknął ją na powrót do kieszeni płaszcza. Uczynił to pośpiesznie, by się nie rozmyślić i nie wyrzucić jej jak najdalej od siebie.
Kiedy Alvar dotarł do zagajnika, poczuł znów gwałtowny przypływ strachu. Stał w gęstym lasku mokrym od rosy i mgły.
Dreszcz nieznanego lęku przebiegł mu po plecach.
– Jest tu ktoś? – zawołał i naraz zrobiło mu się głupio, że mówi na głos.
Nikt nie odpowiedział. Ale mógłby przysiąc, że nie był w lesie sam. Czuł niemal namacalnie, że ktoś go obserwuje.
Rozejrzał się wokół przerażony.
Stał obok niewielkiego pagórka porośniętego drzewami i krzewami. Kawałek dalej znajdowało się strome zbocze, więc znalazł się jakby w dolinie.
Podniósł oczy i ujrzał, że wierzchołki drzew kołyszą się groźnie.
Skąd ten wiatr? Przecież poranek był taki cichy, mgła unosiła się nad łąką, nic nie mąciło spokoju.
A może to wcale nie wiatr? Co to za szepty słychać w koronach drzew?
Listowie szumi i drży, jakby czymś przestraszone.
No nie, opanuj się, człowieku!
Wspiął się na pagórek i spojrzał za siebie w dół.
Na jednym ze zboczy znajdowała się dziura, jakby nora wygrzebana przez lisa czy borsuka.
Zamyślił się.
Niektórzy ludzie potrafią wyczuć obecność zwierzęcia. Może on również został obdarzony taką zdolnością? Może właśnie w pobliżu jest jakieś żywe stworzenie?
Alvar uświadomił sobie naraz, że stoi nieruchomo jak zamieniony w słup soli. Odetchnął głęboko, by nabrać powietrza w płuca.
Czy to możliwe, by tak śmiertelnie przerazić się jakiegoś zwierza? pomyślał. Stoi tu blady ze strachu. Dość tego, musi wziąć się w garść.
Ale w tej samej chwili poczuł, że się dusi. Spuchła mu szyja. Alvar bezwiednie wykonał ruch, jakby chciał odsunąć czyjeś dłonie. Ale to było tylko złudzenie. Naszła go całkiem idiotyczna myśl, że przecież jeszcze nie otworzył torebki!
Dudniło mu w skroniach. Wyrażenie: „pociemniało mu w oczach” nie jest prawdziwe, pomyślał jak przez mgłę. Raczej jest to kolor krwistoczerwony, przechodzący w bordo, czerwone kręgi nikną, a zaraz potem pojawiają się nowe. Grzmot w uszach jest nie do zniesienia, a dla oczu i języka jakby brakło miejsca.
Ostatkiem sił rzucił się naprzód i bez ducha wytoczył z zagajnika… Na oślep gnał przed siebie, jakby chciał czym prędzej opuścić to miejsce.
Upadł i na czworakach uciekał przez ściernisko, nie bacząc na to, że rani sobie dłonie i kolana. Coś innego zajmowało jego umysł.
Już się nie dusił, był wolny.
Wolny… Dziwne. Wolny przed czym?
Tak, teraz już wiedział. W czerwonych kręgach, jakie zaćmiły mu wzrok, ujrzał parę emanujących złem oczu, pełnych nienawiści i wściekłości.
Mój Boże, co to było? dziwił się, próbując wstać.
Ale oto z mgły, niczym zamek widmo, wyłonił się dwór, bardzo piękny, pobielony, z ciemnymi okiennicami. Alvar obszedł zabudowania i skierował się w stronę głównej bramy.
Brama była zamknięta. Zaskoczyło go to, bowiem o tej porze dwory zwykle tętniły codziennym życiem. Zastukał. Po chwili uchyliło się okienko w bramie, przez które wyjrzał stajenny.
– Szczęść Boże – pozdrowił go Alvar. – Nazywam się Alvar Svantesson Befver i jestem kapitanem w gwardii króla Karola X Gustawa. Mam wiadomość dla panny… przepraszam, pani Matyldy.
W oczach mężczyzny odmalowało się zdziwienie.
– Do pani Matyldy? Przecież ona jest chora!
– Strasznie mi przykro, ale to bardzo ważne.
Mężczyzna zdawał się być całkiem zbity z tropu.
– Zawołam pana – rzekł w końcu.
– Nie zamierzam stać w bramie niczym nędzny posłaniec. – W głosie Alvara zabrzmiała surowość, jakby karcił swego podwładnego.
Przerażony robotnik dworski wpuścił go do środka.
– Proszę mi wybaczyć – rzekł. – Zaraz zawołam pana.
Alvar powoli przechadzał się po dziedzińcu zagospodarowanym ze smakiem. Na każdym kroku znać było kobiecą rękę. Teraz jednak wyglądało tak, jakby nikt nie dbał o kwiaty, alejki, sadzawkę. Wszystko powoli niszczało. Ale drzewo przed budynkiem mieszkalnym, które według ludowej tradycji miało chronić dwór przed nieszczęściem, wyrosło doprawdy okazałe.
Alvar rozglądał się dookoła i ze zdziwieniem dostrzegł, że okno na jednej ze ścian domu, na rogu, jest zabite. Zaciekawiło go to. Salon, kuchnia, jadalnia… Próbował rozeznać się w lokalizacji, a ponieważ orientował się dobrze, jaki jest tradycyjny rozkład pomieszczeń w dużych szwedzkich dworach, szybko ustalił, że okno należy do sypialni.
Dziwne!
Ale oto z budynku wyszedł bardzo przystojny mężczyzna i zdecydowanym krokiem skierował się ku Alvarowi.
– Bardzo mi przykro – zaczął – ale moja żona nie może pana przyjąć. Jest poważnie chora. Czy mogę w czymś pomóc?