Joanna Chmielewska
Przeklęta Bariera
Obudziłam się.
Słońce świeciło mi na twarz i prosto w oczy, nic dziwnego zatem, że się obudziłam. Coś się musiało stać z zasłonami. Nie zrozumiałam tego w pierwszej chwili i popatrzyłam dookoła siebie. Zamknęłam oczy, otworzyłam je ponownie, prawie pewna, że głupia halucynacja przepadnie, rozejrzałam się znów, po czym powtórzyłam tę operację kilkakrotnie, potrząsając głową.
Widok nie znikał.
Wypróbowanym sposobem sprawdziłam, czy, mimo wszystko, nie śpię nadal, mianowicie uszczypnęłam się potężnie. Zabolało tak, że aż syknęłam. Wobec tego rzeczywiście już nie spałam i oglądałam jawę.
Nic z tego nie mogłam zrozumieć i poczułam zamęt w umyśle. Z całą pewnością poprzedniego wieczoru położyłam się spać w najlepszej komnacie oberży, w przyzwoitym łóżku z baldachimem i firankami, wszystko jak należy. Sługa z oberży i moja pokojówka wnieśli rzeczy, ustawili je, sepety i kufry…
Spojrzałam w kąt z gwałtownym niepokojem, bo skoro znikły zasłony, mogło zniknąć i moje mienie, ale nie. Kufry, owszem, stały oba, sepety również, policzyłam je, wszystkie cztery, w tym dwa częściowo rozpakowane. To było w porządku, ale reszta…?
W pierwszej chwili pomyślałam, że nocą przeniesiono mnie gdzieś w czasie snu, w chwili mojej nieświadomości, ale od razu wydało mi się to niemożliwe, bo sen mam bardzo lekki, a jednym kieliszkiem wina, wypitym przy wieczerzy, nie mogłam się przecież upić. Co się zatem stało i co to wszystko znaczy?
Nie znajdowałam się w tej samej komnacie. Pokój to był raczej czy izba, skąpo i ubogo umeblowana, ale wielkiej czystości. I znacznie mniejsza. Za to okna miała dziwnie duże, tiulowe firanki na nich i kotary, niedokładnie zasunięte, szparę tworzące ogromną i przez tę szparę właśnie świeciło słońce wprost na moją twarz.
Nie pojmując niczego, prawie bałam się poruszyć. Kto wie jak długo leżałabym, sparaliżowana osłupieniem, gdyby nie zmusiła mnie do wysiłku intymna konieczność. Ostrożnie usiadłam i opuściłam nogi. Posadzka wysłana była dywanem, jasnym, bez żadnego wzoru, tanim zapewne, ale dość miękkim i nawet przyjemnym.
Pełna złych przeczuć, zajrzałam pod łóżko.
Oczywiście! Tak jak już jęłam podejrzewać, nocnego naczynia nie było. Nie zmieściłoby się zresztą, to osobliwe łóżko nie miało miejsca pod sobą, pantofelki pod nie weszły, ale nic poza tym. Wydobyłam je, wsunęłam na stopy, rozejrzałam się za dzwonkiem na służbę.
Boże jedyny, dzwonka też nie było! Z niezbędnych rzeczy nie było w ogóle niczego. Mój peniuar leżał na oparciu fotela, przynajmniej fotel wydał mi się normalny. Zarzuciłam na siebie szlafroczek i zdecydowałam się sama otworzyć drzwi z nadzieją, że ujrzę za nimi bodaj moją pokojówkę, a choćby jaką sługę z oberży, od której zażądam podstawowych utensyliów.
Drzwi w tym pokoju znajdowało się dwoje. Na chybił-trafił otworzyłam jedne i osłupiałam ponownie. Mimo iż było tam dość ciemno, zamajaczyły mi jakieś niezwykłe urządzenia, umywalnia owszem, wyglądała znajomo, wanna również, ale reszta…? W pomieszaniu wsparłam się dłonią o ścianę, jakąś nierówność poczułam, która pod tym lekkim naciskiem ustąpiła, coś jakby cicho pyknęło i nagle całe pomieszczenie rozjaśniło się wielkim światłem.
Zamarłam. Znałam wszak fajerwerki i błyski prochu wybuchającego, ale tu przecież nic nie wybuchło, jasność nastała bezgłośnie i w mgnieniu oka. Serce mi załomotało straszliwie, ale doznania fizjologiczne znów nie pozwoliły mi ni zemdleć, ni pozostać w bezruchu.
Kilka jeszcze ujrzałam, jak by je nazwać…? Nieruchomości…? Przymocowane do podłogi, białe i czyste. Na każdej dałoby się usiąść. Szukałam wzrokiem jakiegoś innego, stosownego naczynia, dzbanka bodaj, nic… Zawahałam się, zanieczyścić to…? Gdybym chociaż miała wodę pod ręką, opłukać wszak potrafię! Rozpacz chyba sprawiła, że przypomniały mi się nagle wszystkie lektury, o Rzymianach, o akweduktach, termach, woda, bez pompy, za odkręceniem kurka leciała, gdzież tu kurek…? No i krzesła królewskie z naczyniem pod spodem…
Nie mogłam już dłużej zwłóczyć. Trudno, pełna zgryzoty i niepewności, wykorzystałam to trochę większe i wyższe, do królewskiego krzesła może i nieco podobne, z klapą klapa dała się unieść, choć zerwać musiałam papierową wstęgę, na której był napis. Odczytałam go. “Zdezynfekowane”. A cóż to miało znaczyć…?!
Ulgi ogromnej doznawszy przynajmniej w jednym zakresie, jęłam szukać owego kurka do wody, niechając chwilowo dociekań, gdzie się znalazłam i jakim sposobem. Umywalnia… na rozum biorąc, do niej powinna ciec woda. Urządzenie nad nią w niczym kurka nie przypominało, jakby gruby trzon łyżki do butów, bo krótka rura wygięta pod nim mówiła sama za siebie. Coraz bardziej zrozpaczona i zirytowana, oddałam się próbom i ćwiczeniom, usiłowałam to kręcić, obracać na boki… obracało się, dlaczego nie, ale wciąż bez wody… przyciskać… szarpiąc tak na wszystkie strony, przypadkiem uniosłam ów trzon ku górze. I wówczas lunął znienacka strumień wody tak gorącej, że ledwo można było wytrzymać.
Nowej ulgi doznałam niezmiernej, ale natychmiast pojawił mi się następny kłopot. Jakże bez naczynia żadnego przenieść tę wodę w upragnione miejsce? Rozglądając się pilniej i już nieco spokojniej, dostrzegłam nad umywalnią półeczkę, a na niej dwie szklanki czyste, jakby przejrzystym pęcherzem owinięte, nie bacząc na nic, chwyciłam je i, napełniając wielokrotnie i wylewając do owego królewskiego siedziska, spłukałam wreszcie swoją kompromitację. Gorąco mi było przy tym, pot mi płynął z czoła, ręce i nogi mi drżały, osłabłam, zachwiałam się i dłonią wsparłam silnie na czymś, co wystawało jakby za plecami tego urządzenia. I tu omal przytomności nie straciłam, bo nagle runął doń potok wody, istny wodospad, o wiele silniejszy niż ten nad umywalnią.
Długiej chwili potrzebowałam, żeby myśli zebrać. Gdzież ja się znalazłam, na Boga, jakim sposobem i co się tu dzieje…? Owa kaskada w siedzisku polała się i przestała lecieć, spłukała wszystko doskonale, niepotrzebnie męczyłam się ze szklankami i nie do tego celu zapewne były przeznaczone. Z samej ciekawości po dłuższej chwili przycisnęłam tę wystającą rzecz jeszcze raz i efekt okazał się identyczny, kaskada znów chlusnęła, choć do spłukiwania już nic nie było. Prawie mi się to zaczęło podobać.
Woda do umywalni lała się nadal. Znów z ciekawości jęłam, dla eksperymentu, szarpać ową rękojeść, do łyżki do butów podobną, ale krótko to trwało, bo zwykłe opuszczenie jej strumień wody ukróciło. Uniosłam i opuściłam tę rzecz jeszcze kilkakrotnie, puszczając i zatrzymując strumień wody dowolnie, jakimś sposobem jednakże chłodniejszy się zrobił.
Wówczas nareszcie, mimo niepojętej osobliwości całej sytuacji, umysł mój odzyskał odrobinę równowagi. Jak każda panna z dobrego domu, posiadałam wykształcenie wszechstronne i znaczenie barw było mi doskonale znane. Jakże, wszak z jednej strony owego urządzenia wyraźnie widziałam plamę czerwoną, z drugiej zaś niebieską, czerwony kolor jest ciepły, niebieski zimny, powinna to być wskazówka dla uzyskiwania temperatury wody. Spróbowałam. Zgadzało się. Na chwilę poczułam się dumna ze swojej wiedzy i bardzo mnie to podniosło na duchu.
Wróciło mi jakoś więcej zdolności myślenia. Przypomniałam sobie o kanałach paryskich, o których czytałam i które podobno dopiero co były odnawiane. Zapewne uczynili coś, co pozwala wodzie łączyć się z nimi bezpośrednio, rzecz zrozumiała i naturalna, ale jednak zdumiewa. No dobrze, woda, ale ta reszta…?
Czyżbym wczorajszego wieczoru tak już była śpiąca i sfatygowana, żem swego otoczenia nie spostrzegła…? Zbadałam ową łazienkę gruntownie i zdołałam się umyć.