Przerażenie śmiertelne mnie ogarnęło na myśl, że powinnam może do dworskiej mody się przystosować. Czyż mam jakąś koszulę, dostatecznie nędzną…?
– A tam naprzeciwko siedzi szejk z Arabii Saudyjskiej, multimiliarder, w towarzystwie hrabiny von Falkendorf, która ostatnio go podrywa, jeśli jaśnie pani chce usłyszeć plotki dołożył mi Roman.
Spojrzałam. Boże! Arabskie stroje… Obok… zapewne szejka… piękna bardzo kobieta, jasnowłosa, o kształtach pełnych, we wschodniej szacie chyba, bo rozciętej od pasa w dół. Nie, gorzej, całej złożonej z samych frędzli, rozwiewających się na wszystkie strony…
– Dziękuję Romanowi – rzekłam przez zęby, omal nie udławiwszy się kawałkiem kurczęcia. – Proszę pilnować terminu wizyty u pana Desplain.
Myśli po mnie szalały. Uprzytomniłam sobie, że wizerunki, które oglądałam w magazynach, były niezwykle wyraźne i dokładne, o niebo przerastające dagerotypy, fotografie zapewne, jakieś takie słowo o uszy mi się obiło. Znów wynalazek! Ponadto owo umalowanie twarzy wcale nie miało odstraszać, przeciwnie, damy wokół mnie… do licha, były to chyba damy, skoro nie znajdowałam się w zamtuzie i w skład towarzystwa wchodziła duńska księżniczka… umalowane były także, chociaż nie rzucało się to w oczy. Twarze, octy, usta, miały wyraziste, barwy na twarzach efektowne, umalowane…? Ależ wiem doskonale, że róż i bieliczka były w użyciu za czasów pani de Pompadour, że starożytne Egipcjanki oczy długie malowały sobie specjalną barwiczką. Dzięki ojcu… Zatem wróciły czasy malowania! I jest to przyjęte! Powszechnie stosowane! I żadnego zgorszenia nie budzi…!
Przed samą sobą trudno mi się było przyznać do zdrożnych chęci, jakie mnie opadły. Wszak mogłabym uczynić to samo, umalować twarz, pokazać całe nogi… Miałam, co pokazywać, porównywanie wskazywało, że źle na tej demonstracji nie wyjdę. Mój mąż przecież szału dostał, ujrzawszy mnie raz przez przypadek w kąpieli, i stąd mariaż niezwykle korzystny, a także testament na moją wyłączną korzyść…
Opamiętałam się. Już widzę, jak wkraczam do pana Desplain, odziana według obecnej mody…
Ach, niech załatwię wreszcie te okropne interesy, niech pójdę do kramów, sklepów, magazynów, niech ujrzę, co i jak można tu kupić! Niech dopadnę modniarki, krawcowej, wielkich domów mody…!
Roman, zgodnie z rozkazem, pilnował terminu. Z uszanowaniem zwrócił mi uwagę, że czas byłoby jechać do pana Desplain.
W restauracji siedząc i chciwe obserwacje czyniąc, zapomniałam niemal o widokach ulicznych, które znów dreszcz mi na plecach wywołały. Nieswojo się czułam bez kapelusza, ponadto Roman miał rację, gorąco na zewnątrz ogarnęło mnie nieznośne, choć to ostatnie mogło być więcej wynikiem emocji niż upalnej pogody.
Cała we wzrok zamieniona, półprzytomna niemal do pana Desplain dojechałam. Chęć mnie brała niekiedy oczy zamykać, bo od ruchu szalonego na ulicach kręciło się w głowie. Jakim cudem Roman z innymi pojazdami nie zderzał się na każdym kroku, wydawało się nie do pojęcia, owe automobile, bo rozumiałam już, że to automobile, tak niesamowicie z karet poprzerabiane, tłoczyły się w pędzie, podziwiać na~ leżało odwagę ludzi, którzy beztrosko między nimi tłumnie przebiegali! I hałas wprost ogłuszający!
Do windy już mężnie weszłam, ciekawie badając własne doznania przy wznoszeniu się na trzecie piętro. Tak, winda była wynalazkiem doskonałym! Udało mi się też nie drgnąć. okiem nawet nie mrugnąć na widok osoby w poczekalni pana Desplain, choć panna to była młoda, umalowana silnie, w bluzce, która niemal wyłącznie z kołnierza się składała, i spódniczce szarej, ledwie połowy uda sięgającej. Zaraz pojęłam, iż jest to pomocnica notariusza. Sekretarka…? Dobry Boże…! A gdzież sekretarz…?
No i zaczęły się moje interesy…
– To szczęście, że pani już przyjechała – rzekł do mnie pan Desplain, który zdumiał mnie swoim wyglądem, bo wydał mi się dziś młodszy niż przed dziesięciu laty, kiedy go oglądałam poprzednio. – Z pani pradziadkiem, mimo różnicy wieku, byłem bardzo zaprzyjaźniony i osobiście obiecałem mu na łożu śmierci zadbać o pani sprawy. Jak pani zapewne wie, drugiego pretendenta do spadku nienawidził żywiołowo i nie wolno mi dopuścić, żeby Armand Guillaume z racji… mmm… jego pochodzenia… odziedziczył bodaj grosz.
O żadnym Armandzie Guillaume nigdy w życiu nie słyszałam, tym bardziej o jego pochodzeniu, ale nie podnosiłam tej kwestii. Także o owej… pocieszycielce pradziada… wolałam na razie nie wspominać.
– Uczynię wszystko, co mi pan zaleci – zapewniłam go. – Czy powinnam od razu fizycznie przejąć Montilly? Czy pałac jest zamknięty? Co się dzieje z końmi?
– Co do koni i stajni, nie ma problemu. Nad całym torem wyścigowym opiekę sprawuje spółka, w której dziedziczy pani pięćdziesiąt jeden procent udziałów, a w zarządzie mamy swojego człowieka. Z tym że, ogólnie biorąc, nie daje w tej chwili wielkich zysków, tyle że nie ma i strat, zarabia na siebie. Zyski oparte były na hodowli, dawała je stadnina. Pałac, oczywiście, Armand Guillaume usiłuje tam zamieszkać, z największym wysiłkiem uniemożliwiam mu to, bo jest zdolny zwyczajnie się włamać i postawić nas wobec faktu dokonanego. Proces ciągnąłby się latami. Oczywiście streszczam, ale pani przecież zna sprawę…?
Jasne, że znałam sprawę i rozumiałam wszystko, chociaż zdziwiła mnie trochę jego wzmianka o hodowli. Czemuż napomknął o niej w czasie przeszłym? Powinna znajdować się w pełnym rozkwicie! Wcześniej przecież stryjeczny pradziad zajął się końmi niż sobą, stajnie prosperowały, nim jeszcze pałac został ukończony…
Pan Desplain mówił dalej.
– Ponadto dom w Trouville. Wymaga odnowienia, ale ogólnie jest w doskonałym stanie. Armand Guillaume nie wiedział o nim, nie zna adresu, dobiegły mnie słuchy, że gwałtownie go szuka. Na przelaniu prawa własności w hipotece potrzebny jest pani podpis, natychmiast. Załatwimy to od razu dzisiaj, a dokumenty prześlemy faksem…
O domu w Trouville również nic nie wiedziałam. Wychodziło mi, że dziedziczę więcej niż mogłam się spodziewać. Pan Desplain, mówiąc do mnie, zarazem przeglądał przywiezione przeze mnie dokumenty, które Roman na samym wstępie na jego biurku złożył. Odnalazł jeden i wydał okrzyk zadowolenia.
– Jest! Coś nadzwyczajnego! Nalegałem na to, ale nie sądziłem, że pani odnajdzie! Myślałem, że dawno zaginął, po tych wszystkich wojnach, szczególnie ostatniej… To nam załatwia sprawę, wyklucza wszelkie wątpliwości i wyjmuje temu hochsztaplerowi broń z ręki. Moje gratulacje!
O jakiej wojnie on mówił? No owszem, nie tak dawno skończyła się wojna Francji z Prusami, po której właśnie nastała republika, ale cóż to miało do rzeczy?
Pan Desplain podał mi do podpisu ów dokument hipoteczny, po czym wezwał pannę z poczekalni, dzięki czemu upewniłam się, że jest to sekretarka.
– Juliette – rzekł do niej – przefaksuj im to zaraz, zrób kopię dla pani hrabiny, a to wprowadź do komputera, też zrób kopie i wyślij do sądu. Połącz mnie z sędzią Marteau. Ostrożnie się z tym obchodź, bo to oryginał sprzed więcej niż stu lat…
Straciłam wątek tego, co mówił, nie tylko dlatego, że połowy słów w ogóle nie rozumiałam, ale też i z tej przyczyny, że nagle ujrzałam dziennik, który wyłonił się spod papierów na biurku. Dziennik to musiał być, gazeta, tytuł wielki literami wybity, “Le Figaro”, pod nim zaś data: 24 lipca 1998.
Nie zrozumiałam, co widzę, i do reszty przestały do mnie docierać dźwięki zewnętrzne. 24 lipca, to tak, zgadzało się, w tym dniu właśnie w Paryżu zamierzałam się znaleźć, ale rok…? Nawet gdyby pomyłka w cyfrze nastąpiła i miał to być 1898, to też bez sensu, trwał przecież obecnie rok 1882! Trzy cyfry pomylone…? Jakże, i nikt na to nie zwrócił uwagi…?!