Po czym, głodna bardzo, do restauracji na posiłek zamierzając się udać, na chwilę przed lustrem usiadłam, by włosy przygładzić. I tak już zostałam.
W emocji zakupów zapomniałam, jak wyglądam. Nogi, w tych nowych strojach widoczne, wrażenie czyniły takie, że z pamięci umknęła mi twarz. Wpatrywałam się w nią teraz, pełna rozterki, a może i upodobania nawet, i z jednej strony wstyd mi było tej sztuki na licach, a z drugiej coraz bardziej chciałam zawsze tak wyglądać. Wahałam się pójść między ludzi, a zarazem pragnęłam tego. Żal mi było, że upiększenie zmyć będę musiała i zaraz jutro do poprzedniego wyglądu wrócić, przy tym zaś myśl, że w tej postaci mogłaby mnie ujrzeć moja rodzina i znajomi, śmiech pusty we mnie budziła. I wielką chęć, by rewolucję wywołać, tak im się pokazując…
Ciemność zaczęła zapadać, choć dzień lipcowy był długi, oderwałam się zatem od własnego wizerunku i znów wezwałam pokojówkę.
Zamiast niej wszedł Roman.
– Mniemałem, że jaśnie pani zechce mnie sprowadzić i już czekałem przed drzwiami. – wyjaśnił. – Światło tu się zapala, proszę jaśnie pani, to ogólnie, a przy każdej lampie oddzielnie drugim naciśnięciem…
Pokazał mi owe rzeczy do naciskania. A tak, prawda, przy pomniałam je sobie, już to naciskanie wypróbowałam wczesnym rankiem, który teraz wydawał mi się o całe wieki odległym. Przy lampach, istotnie, też coś takiego było.
– Cóż to za światło? – spytałam mimowolnie, bo doprawdy teraz do wynalazków głowy nie miałam.
– Elektryczne – odparł krótko. – Jaśnie pani zapewne kolację będzie jadła. Stolik zarezerwowałem ten sam, co przy obiedzie.
Słusznie uczynił, tego właśnie chciałam. Owego słowa o świetle nie zrozumiałam, ale niewiele mnie obeszło, bo zbytnio przejęta byłam wyglądem własnym. Suknię wybrałam wieczorową, ale bardzo skromną, czarną, wąską, z gorsem diamencikami sztucznymi nasadzonym, i na dole… z trudem mi to przyszło… ale i pchało mnie… na dole porozcinaną aż do kolan, przez co każdy ruch nogi odsłaniał. Czułam się jak kokota…
Jedno, co było pewne, to łatwość ubrania się w to. W magazynie mnie nauczyli, jak się takie dziwne i długie zamki zapina, żadnych haftek, żadnych guziczków, jeno ciągnąć i zamyka się samo. Trochę trudno na środku pleców, ale da się to zrobić. Pod suknią nic, tylko te dwie intymne sztuki garderoby, aż mi się wydawało, że nic wcale nie mam na sobie i musiałam w lustro spoglądać dla sprawdzenia, czy aby na pewno jestem przyodziana, choćby tylko pozornie. Koszuli włożyć nie mogłam, bo zewsząd wystawała, za to, trzeba przy. znać, chłód i lekkość czułam, przyjemne bardzo.
Spoglądano na mnie. Gdyby nie postanowienie stanowcze, że się do mody panującej przystosuję, zawróciłabym i uciekła, bo wstyd kobiecie przyzwoitej zwracać na siebie uwagę. Jeszcze na balu… kiedy się wchodzi w kreacji wyjątkowej, owszem, chce się na siebie oczy ściągnąć, ale przecież nie aż tak! I panowie dobrze wychowani spoglądają ukradkiem, bo jawne i nachalne patrzenie jest dowodem złych manier. Ale już mi się zaczęło wydawać, że i maniery bardzo się zmieniły.
Wśród tylu wrażeń zbrakło mi siły rozważać, skąd się biorą wokół mnie osobliwości różne, wykąpałam się z przyjemnością, choć twarz umyłam z wielkim żalem, po czym zwyczajnie poszłam spać, nie wzywając nawet pokojówki…
Montilly nie zawiodło moich oczekiwań. Było całkowicie ukończone, w doskonałym stanie, acz pustką stało. Klucze do wszystkich wejść znajdowały się w posiadaniu pana Desplain, mogliśmy przeto sprawdzić i wnętrze, gdzie z ulgą wielką ujrzałam zbiory pradziada prawie nietknięte.
Kurzu natomiast niemal wcale nie było, ani też stęchlizny, która w zamkniętych pomieszczeniach zawsze uczuć się daje, co mnie zdziwiło, bo żadnej służby nie widziałam. Z pokoju do pokoju przechodząc, pan Desplain wyjaśnił mi, że dwie niewiasty najęte co tydzień przychodzą na cały dzień sprzątać i wietrzyć, wszystkie rzeczy przy tym zostawiając w nie zmienionym stanie. Szczególnie sypialnię pradziada i przyległy do niej osobisty gabinet, gdzie korespondencja i fotografie różne się znajdują.
Dalej idąc, resztę pomieszczeń pobieżnie oglądałam, aż zażądałam spenetrowania kuchni, z doświadczenia wiedząc, że tam dopiero nieporządek można spotkać. Pan Desplain chętnie mi służył. Wbrew obawom, wszędzie tę samą pieczołowitość zastałam, oba pokoje kredensowe, kuchnia sama, spiżarnie, wszystko tak samo utrzymane było, jeden pokój tylko okazał się zamknięty, do którego pan Desplain klucza nie mógł dobrać. Nie miało to wielkiego znaczenia i nawet nie siliłam się odgadnąć, co też tam się mieści, jadalnia służby czy może salka dodatkowa do czyszczenia sreber, nie musiałam koniecznie jeszcze i tam zaglądać.
Pan Desplain niepewnie wyrażał zdziwienie i coś bąkał, że zamykania sobie nie przypomina, ale nie zważałam na to gadanie, bo niecierpliwość i ciekawość pchała mnie ku stajniom. Tę właśnie część posiadłości pradziada, którą z dzieciństwa mgliście pamiętałam i która jego oczkiem w głowie była, chciałam wreszcie obejrzeć.
Korciło mnie też trochę, by o tę… starości jego podporę… zapytać, ale i nie wypadało mi, i sama odgadłam, gdzie też jej apartamenty mogły się mieścić. Przeto dałam spokój i wyszliśmy na zewnątrz.
Ruch panował w stajniach, mniejszy niż mogłam się spodziewać, ale racjonalny, i zrozumiałam, że co się tyczy hipodromu, w spółce jestem, z której dochody mogę czerpać. Prawo decyzji nawet do mnie należy. Nie wyrywałam się jednakże z decyzjami, dobrze wiedząc, że każda rozwagi wymaga, za to z wielką uwagą wysłuchałam całego sprawozdania, jakie mi złożył zarządzający tą końską częścią człek fachowy, specjalnie przez pana Desplain sprowadzony.
Nie wszystko zrozumiałam, ale zmartwienia mi to nie przyczyniło, bo trudno od niewieściego umysłu wymagać zbyt wiele. I tak podziw jego wielki wzbudziłam, który ośmielił się otwarcie okazać.
– Zdumiony jestem pani wiedzą o koniach i hodowli – rzekł bez najmniejszego zmieszania. – Ma pani w Polsce stadninę i sama ją pani prowadzi?
Dziwne mi się to pytanie wydało.
– Trudno to nazwać stadniną – odparłam chłodno. – Jednakże w każdym większym majątku własne konie się hoduje może pojąć ten osobliwy świat, w jakim się nagle znalazłam, Zakłopotała mnie natomiast myśl o obiedzie proszonym i sukni. Przebrać się chyba powinnam…?
Wyszło na jaw, że nie, w czym mnie Roman oświecił. Na uboczu zdążyłam rady u niego zasięgnąć, bo już na żadną przyzwoitość nie bacząc, pod jego opiekę całkowicie się od. dałam. Nawet strój przed wyjściem z hotelu ocenić mu kazałam.
W malowaniu twarzy, które mnie nieprzeparcie kusiło, chińska pomocnica fryzjera nauk mi udzieliła i doprawdy sama sobie piękniejsza się wydałam. Suknię włożyłam z tych świeżo kupionych, szaroliliową, jedwabną, skąpą okropnie, ledwo do kolan, z dekoltem, i bez rękawów żadnych, tyle że z małym bolerkiem, pończochy do tego tak cienkie, jakby ich wcale nie było, pantofelki lekkie, moje własne, doskonale do tego pasowały, i strasznie dziwnie się czułam, można by rzec: podwójnie. Wszak bez ubrania, naga niemal, na ulicę między ludzi wyszłam i wstyd mnie palił, z drugiej zaś strony tak lekko mi było, swobodnie, chłodno i przewiewnie, że wprost pojąć nie mogłam, jakim cudem pełniejszy strój wytrzymywałam dotychczas. Bezwstydna moda doprawdy miała swoje zalety!
Spoglądano na mnie, owszem, alem zgorszenia żadnego w tych spojrzeniach nie widziała, przeciwnie, raczej podziw, a może nawet zachwyt wyrażały. Do tegom dosyć przywykła od młodości wczesnej, bom nigdy szpetotą się nie odznaczała, a teraz, w tej nowej postaci, wyraźnie na urodzie zyskałam.
Pouczył mnie też Roman, że ów proszony obiad to nie jakaś uroczystość wielka, tylko zwykłe spotkanie przy popołudniowym posiłku, który tu wszyscy o tej samej porze jedzą w restauracjach, bo do domu nikt by nie zdążył.