– Tak – odparłam spokojnie. – Proszę mi pomóc ubrać się do końca i zapakować. Mój służący zabierze bagaże. Obrzuciła mnie wzrokiem cokolwiek zdziwionym.
Ubrać do końca…? Wydaje mi się, że pani jest ubrana? Ubrana…! Ja ubrana…! Nie, to pewne, że trafiłam do szpitala wariatów! Miałam na sobie zaledwie koszulę z koronkami i spódniczkę do kostek. I w tej bieliźnie miałabym wyjść na ulicę, ta kobieta stroiła sobie jakieś głupie żarty!
Serce mi zabiło nagłym przestrachem, bo może naprawdę znalazłam się w miejscu obfitującym w szaleńców. Tym bardziej powinnam zachować spokój i jak największe opanowanie, obłąkanych, tak słyszałam, nie należy drażnić. Nic na jej słowa nie rzekłam, ujęłam tylko w dłoń suknię podróżną, z mięsistego jedwabiu, który nie gniótł się wcale, z tej racji specjalnie na drogę wybraną, i poprosiłam, by mi ją z tyłu zapięła. Pożałowałam przy tym, że nie ma ona zapięcia z przodu, tak jak gorset, dałabym sobie wówczas radę sama, bez narażania się na usługi istot niebezpiecznych.
Grzecznie spełniła moje życzenie, z uśmiechem nawet, a obserwowałam ją pilnie spod oka, czy jakichś złych zamiarów nie okaże, ale nie. Kazałam zapakować sepety, co uczyniła bardzo zręcznie i z widoczną wprawą. Pierwotnie miałam zamiar dać się także uczesać, teraz jednakże zrezygnowałam z tego, trudno, warkocz, na noc spleciony, upięłam na głowie sama i osłoniłam kapeluszem bardzo skromnym, z niewielkim woalem. Nie rozumiejąc, jak na razie, niczego, wolałam okazać umiar i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, w czym barwy łagodne i przyćmione, półżałobne, liliowe i szare, powinny mi być pomocą.
Kazałam wezwać Romana.
Gotowa już byłam, kiedy wszedł i zaraz jął zbierać bagaże. Wspomogła go w tym owa pokojówka murzyńska, ja zaś czekałam, bo nagle lęk mnie ogarnął przed wyjściem z pokoju. Dziwny on, mały i ubogi, jednakże jakoś mnie chronił. Otwarłam usta, by spytać o karetę, ale zamknęłam je, bo coś mnie powstrzymało. Mignęła mi w głowie myśl o napiwku dla pokojówki i tym szaleństwie, które opętało także i sługę mojego, doprawdy jednak w tej chwili o jego niepojętą rozrzutność nie mogłam się troszczyć. Z rozpaczą zdecydowałam, że niech robi, co chce, całego mojego majątku w tym jednym dniu przecież nie straci.
Nic już z moich rzeczy wokół mnie nie pozostało, zebrałam zatem siły i wyszłam.
Łatwo trafiłam do schodów. Już niemal pierwszy krok na nich uczyniłam, kiedy obok pojawił się znienacka mój Roman.
– Jaśnie pani może windą zjedzie, a nie po schodach? – rzekł z uszanowaniem.
Windą…? Cóż to ma znaczyć? Co on takiego może mieć na myśli…?
Postanowiwszy kategorycznie żadnego zdziwienia nie okazywać i żadnych pytań nie zadawać, wyraziłam zgodę. Poszłam w kierunku, który wskazał gestem. Drzwi jakieś wąskie nagle rozsunęły się przede mną, ujrzałam pokoik maleńki niczym klatka, zawahałabym się zapewne przed wejściem do tej ciasnoty, gdyby nie lustro. Zobaczyłam w nim siebie i chyba tylko dla skontrolowania własnego wyglądu postąpiłam dwa kroki do przodu. Roman wcisnął się za mną, co mnie zdumiało i oburzyło niezmiernie, ale zajęta swoim wizerunkiem, ust nawet nie zdążyłam otworzyć, żeby skarcić zuchwalstwo. W tym momencie bowiem podłoga nagle uciekła mi spod stóp i poczułam rzecz straszną, klatka wraz ze mną opadała w dół!
Nie utraciłam przytomności i nie zemdlałam, bo konsystencję fizyczną zawsze miałam silną, opanować się jednak całkowicie nie zdołałam. Wydałam lekki okrzyk, i chwyciłam Romana za ramię.
– Czy coś się stało, proszę jaśnie pani? – spytał na to, wyraźnie zdumiony.
Czy coś się stało…! Boże…! Klatka ciasna niesie mnie w jakieś otchłanie, a ten gamoń pyta, czy coś się stało…!!!
Nie krzyknęłam ponownie, nie dałam mu odpowiedzi, bo nim zdławienie w gardle mi przeszło, poczułam ucisk pod nogami i klatka zatrzymała się w swoim strasznym locie. Trwałam w bezruchu, czekając na jakieś dalsze okropności, tymczasem drzwi, których zamknięcia przedtem nawet nie zauważyłam, teraz rozsunęły się przede mną, wypuszczając mnie na wolność. Wyszłam w pośpiechu, chociaż czułam słabość w kolanach, i ujrzałam się na parterze. Hol, recepcja; jak w eleganckim hotelu, tyle że wszystko strasznie małe, ale dalej przez ogromne szyby widać było wyjście na zewnątrz i cały świat Boży!
A więc to była winda…!
Ochłonąwszy odrobinę, przypomniałam sobie, że widziałam wszak kiedyś wielkie żurawie w porcie, które paki ogromne unosiły w górę i opuszczały w dół, i nieboszczyk mój ojciec tłumaczył mi coś o tym dźwiganiu. Możliwą jest rzeczą, tak mówił, największy ciężar przenieść, jeśli stosownej maszynerii się użyje. Przeciwwaga… O! Przypomniało mi się nagle to słowo, wówczas zlekceważone, przeciwwaga. Zapewne owa winda… Jakże, nie tylko, toż sama widziałam w dzieciństwie jeszcze, jak pana barona Tańskiego unoszono na piętro w jego fotelu, sam bowiem, z racji przerażającej tuszy, nie mógł już na schody wchodzić. Słudzy to czynili, ale jakieś korby dostrzegłam kręcone i mechanizmy jakieś…
Zatem pana barona Tańskiego unoszono windą! Ciekawa rzecz, czy i mnie winda uniesie…? Ach, nie samą przecież, za nic, z Romanem, niech to sobie będzie zuchwalstwo i spoufalanie się sługi, wszystko mi jedno! Od czegóż w końcu jest służba, jak nie od tego, by życie państwa chronić, chociażby i w ciasnocie!
Wszystko to przemknęło mi przez myśl, kiedym wychodziła na zewnątrz. Ledwo wyszłam, winda mi z głowy wyleciała.
Miałam cichą nadzieję ujrzeć wreszcie moją zaginioną karetę wraz z końmi, tymczasem widok, jaki się moim oczom objawił, okazał się zgoła nie do opisania. Ów dziedziniec gospodarczy, którym z okna widziała, nie stanowił wcale tyłu, tylko front, placyk mały, a zaraz za nim szła ulica, którą mi przedtem drzewa zasłaniały, a teraz ujrzałam ją w całej okazałości za kępami niskich roślin. Dech mi zaparło.
Ruch tak szalony na tej ulicy panował, że niemal w oczach się mąciło, owe pudła, dziwne i przypłaszczone, w dwie strony pędziły jedno za drugim, coś strasznie wielkiego sunęło z prędkością rozhukanych koni, inna rzecz przeleciała, niepojęta zupełnie, z warkotem przeraźliwym. Jakaś machina okropna do młockarni podobna, czerwona, szła wolniej nieco, ale za to z grzechotem niesamowitym. Ludzie szli szybko, konia ani jednego…
Ludzie…! Dziewczynę ujrzałam. Musiała to być dziewczyna, włosy do pół pleców, rozpuszczone, kształty żeńskie… I, Boże wielki, naga…!!! Całe nogi gołe kompletnie, w kłębie ledwo ciasnym czymś, czarnym, owinięta…
Zamarłam na ten widok, sama nie wiedząc, gdzie oczy podziać, bo wszyscy ją przecież widzieli. I nikt na nią najmniejszej uwagi nie zwracał…!!!
Stałam tak długo, osłupiała, niepewna, czy to nie jakieś omamy, aż Roman podszedł do mnie. Dłoń mi podając, coś przede mną otworzył.
– Jaśnie pani zechce wsiąść – rzekł tak rozkazująco, jakby o narowistego konia chodziło, a on mi wskazówek udzielał. Wówczas dopiero spojrzałam bliżej i pokazało się, że płaskie pudło przede mną stoi, z moimi kuframi na wierzchu, na górze, on zaś drzwiczki małe do tego trzyma otwarte. Na miły Bóg, czy oszalał do reszty?! Ja miałam do tego wsiąść?! Jak…?! Jakim sposobem…?! Głową do przodu czy nogami, czy wypinając się w sposób absolutnie nieprzyzwoity…?!!!
Chwilę jeszcze trwało moje znieruchomienie, aż opatrzność chyba w pomoc mi przyszła. Tuż przede mną scena się rozgrywała, rzec można, identyczna. Osoba jakaś dziwna, płci męskiej niewątpliwie, bo w spodniach, ale znacznie grubsza ode mnie, takież same drzwiczki otwarłszy, do środka się dostała, od razu jedną nogę i część tylną razem wpychając. Ruch trudny raczej, ale możliwy. Ogłuszona doszczętnie, czasu nie mając na niepokój lub też myśl jakąkolwiek dodatkową, spróbowałam uczynić to samo, zapomniałam jednakże przy tym o kapeluszu. Owszem, usiadłam, nogę jedną wkładając, ale nie pochyliłam się dostatecznie i coś mi kapeluszem szarpnęło tak, że połowę włosów chyba postradałam. Chwyciłam się za głowę, instynktownie się chyląc, i okazało się nagle, że jestem we wnętrzu tego czegoś, na co nawet patrzeć nie chciałam, a co mogło być… Musiało być…