Выбрать главу

A ojciec, świętej pamięci, jeszcze krótko przed swoją śmiercią, o tych maszynach samojadących, automobilach, coś mówił, dużo mówił, rozprawiał, wielką przyszłość im przepowiadając! Czemuż, nieszczęsna, nie słuchałam uważnie…?!

Romana kawałki, głównie uszy, widziałam przed sobą, resztę bowiem jakaś rzecz zasłaniała. Ruszył zapewne, bo to pudło jechać zaczęło ze mną razem, ku ulicy się kierując.

Ogłuszona, oszołomiona, przerażona i w desperacji całkowitej, dech złapałam i przypomniałam sobie, że postanowiłam mężnie przetrzymać wszystko. Czym własnych sił nie przeceniła…? Roman zatrzymał ów… pojazd chyba…?…na moment, co mi pozwoliło na nowo wewnętrznej koncentracji dokonać. O tyle mi to przyszło łatwiej, że od razu stwierdziłam, iż ku przodowi o wiele więcej widzę niż w karecie, w karecie na boki tylko patrzeć mogłam, tu zaś szyba była przede mną ogromna i drogi w przodzie nic nie zasłaniało. Gdyby na tej drodze ruch panował zwyczajny, patrzyłabym z ciekawością, ufając zdolnościom stangreta, tu jednakże…

Ku mojemu przerażeniu Roman wyjechał na ulicę, pomiędzy owe wszystkie, pędzące po niej maszyny. Bo już pojęłam, sama nie wiem jakim sposobem, że muszą to być maszyny, uczynione przez człowieka, a nie stwory z zaświatów. Wpojona mi przez ojca wiara w niezwykłe talenty ludzkie musiała gdzieś we mnie tkwić i teraz kiełkować.

To, co nastąpiło po chwili…

Jednakże dech mi zaparło i zamknęłam oczy. Zawsze lubiłam jeździć szybko, nie przerażały mnie nigdy narowiste konie, jako dzieweczka niejeden raz na ogierach i klaczach w towarzystwie pierwsze miejsce brałam, choćby i po wertepach, sama umiałam powozić i szalona jazda przytrafiała mi się, ale to tutaj… Ulica… Uliczka to była, na prawdziwej ulicy Roman dopiero po chwili się znalazł, pęd rozwijając taki, że wgniotło mnie w oparcie siedzenia. Obok owe pudła-maszyny przelatywały, to one były w przodzie, to my, ciasnota panowała straszliwa, nie do pojęcia się wydawało, że to wszystko nie zderza się ze sobą! Gorzej, kiedym otwarła oczy, znajdowaliśmy się już na trakcie…? Na polu jakimś twardym…? Droga to była czy co…?

Szerokość większa prawie niż cały mój dziedziniec, wszystko pędzi w jedną stronę, a obok, w pobliżu, pęd ujrzałam w stronę odwrotną, jedno i drugie oddalone od siebie… Mignęła mi myśl, że mato sens, nic z przeciwka nie przeszkodzi, ale skądże w ogóle taka droga…? Budowle jakieś po bokach przelatywały, do niczego niepodobne, nagle się pokazało, że w tunelu jesteśmy, znów tunel na światło dzienne wyprowadził…

– Tak myślałem, proszę jaśnie pani, Peripherique o tej porze całkiem pusty, bez korków – odezwał się nagle Roman z zadowoleniem wielkim. – Najdalej za kwadrans będziemy na miejscu.

Na miejscu będziemy, doskonale… Melancholijnie pomyślałam, że i ja, sama w sobie, na jakimś miejscu chciałabym się znaleźć, bo jak na razie sama nie wiem, w jakim świecie żyję. O ile żyję w ogóle…

Postanowiłam już więcej oczu nie zamykać, choćbym nawet miała umrzeć ze strachu. Paryż znałam wszak doskonale, wielokrotnie tu bywałam w dzieciństwie i wczesnej młodości, dopiero ostatnie osiem lat, od chwili małżeństwa, spędziłam nieruchawo w naszej posiadłości, bo mój mąż podróżować nie lubił. Wszystko, com teraz ujrzała, świadczyło, że zmiany tu jakieś niesłychane nastąpiły, niechże zobaczę te zmiany. Za ostatnią wizytą ledwie Wielkie Bulwary ujrzałam ukończone, a i to jeszcze jakieś prace trwały…

Do szaleńczego pędu po trosze przywykłam i prawie mnie zdziwiło, że Roman zwolnił. Nic wprawdzie znajomego nie widziałam, ale lada chwila spodziewałam się zobaczyć. Zjechał na prawą stronę… W końcu jazda, jako taka, stanowiła rzecz zwykłą, gdyby karetą jechał i naszymi końmi, też nie wlókłby się noga za nogą, a w prawo zjeżdżając, zapewne by gdzieś skręcał. O koniach, zdesperowana, postanowiłam nie myśleć, może i są przede mną, niewidzialne, za to szybsze niż kiedykolwiek. Skręcajmy, jeśli trzeba…

Skręciliśmy i na widok Sekwany wreszcie poczułam się jak w domu. Szybkość jazdy też nieco zmalała, rozumiałam, jaką drogą Roman jedzie do Ritza. Wciąż oszołomiona, ale już nieco przytomniejsza, jęłam oglądać widoki.

Nie, nie stwierdziłam, jak wygląda miasto. Przestałam je widzieć, kiedy udało mi się obejrzeć z bliska ludzkie istoty. Oczywiście, że interesowała mnie moda! Podejrzewałam, iż musiała się zmienić, chciałam ją ujrzeć na ulicy, wiedząc doskonale, że w hotelu dostrzegę zapewne jej szczyty. Od dawna jednakże wiedziałam, że ulica swoje mówi, i spragniona byłam widoku osób własnej płci, pospolicie ubranych, szczególnie zaś intrygowała mnie owa krótkość spódnic, przed hotelem dostrzeżona. Po wsiach, w Tyrolu, wśród ludu hiszpańskiego, owszem, tak się pospólstwo nosiło, ale przecież nie w mieście!

No i ujrzałam…

W pierwszej chwili zdumiał mnie kompletny brak kobiet. Sami mężczyźni, przeważnie młodzi, dziwacznie trochę odziani i bez kapeluszy. Gdzież się niewiasty podziały? Roman jednakże z nagła nie tylko zwolnił, ale nawet zatrzymał to… zastępstwo karety… z nie znanej mi przyczyny, i wówczas dokładnie ujrzałam tłum, przechodzący mi prawie przed nosem.

Osłupiałam i gdzieś w środku gorąco we mnie buchnęło. Ależ… Ależ to wcale nie byli sami mężczyźni! Najmniej w połowie to były kobiety! W spodniach…!!!

Mrugania chyba nawet zaniechałam i szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w jedną, stojącą tuż przede mną.

Dziewczyna to była z pewnością, młoda bardzo, ale już dorosła, włosy jasne na ramiona jej opadały, niczym nie nakryte, łono ukształtowane pięknie, ciasno opięte bluzką czarną, dołem zaś… Tchu mi zabrakło. Spodnie. Jakieś brudno niebieskie, długie, wąskie, męskie z pewnością… Spodnie…!

No nie. Tego już było za wiele.

Jak skamieniała, przypatrywałam się pilnie, do żadnego myślenia niezdolna, wyzuta z doznań wszelkich. Ujrzałam niewiastę w wieku, korpulentną, w żakieciku różowym, luźnym, przez moment myślałam, że ma spódnicę, ale nie, kiedy się poruszyła, okazało się, że są to również spodnie, jakby szarawary, szerokie, w kwiaty, długie do kostek. Gorzej, dwie razem przeszły młode panienki, nagie prawie, cóż one miały na biodrach, ścierkę…? Kawałek spodni chyba…? Czy im ktoś resztę oderwał…? Nogi całe obnażone, bez pończoch, gołe! Ależ to gorzej niż w kąpieli, a nie wyszły przecież z Sekwany! Któż by się kąpał w Sekwanie, publicznie, w środku Paryża…?! Nie patrzyłam już wcale na górę odzieży, tylko na dół.

Jedna kobieta młoda miała spódniczkę, która nawet kolan nie sięgała, druga owszem, prawie mogłaby się wydać ubrana, ho spódnica więcej niż do pół łydki jej dochodziła, ale ta była rozcięta z tyłu na wysokość tak absolutnie nieprzyzwoitą, że chyba sama o tym wiedzieć nie mogła. I spodnie… Znów panna w spodniach… nie, to mężczyzna, młodzieniec, zdumiewająco krótko ostrzyżony, z więzienia zapewne…? Ale tuż za nim dziewczyna w spodniach identycznych jak jego, mogliby się zamienić i nikt by nie zauważył. Przerażający widok!

Nagle wydało mi się, że ujrzałam niewiastę ubraną całkowicie, w kostium letni. Żakiet miała długi, wcięty, biały, niżej też biała spódnica, rozszerzona u dołu, spod której ledwo pantofelki wystawały, strój był to nawet twarzowy i prawie ulgi doznałam, ale nie. Uczyniła krok i wyszło na jaw, że to też spodnie. I ani jednego kapelusza…! I żadnych rękawiczek…! A za to wielka ilość osób, płci obojga, na plecach miała jakby worki dziwne, niewielkie…