Uzupełnienie zakupów okazało się niezbędne, wysłałam zatem do marketów Romana z Siwińską, każąc wybierać co najlepsze, sama upiększaniem własnej osoby zajęta. Niecierpliwość jednakie tak mnie pchała, że niemal tuż za nimi wyjechałam, choć jeszcze było za wcześnie, a Zuzia za mną z grzebieniem biegała. Nikt już w domu nie miał wątpliwości, którym kuzynem jestem zajęta, i nawet o dacie ślubu wszyscy wiedzieli, możliwe, że ode mnie, Gastona przy tym w pełni aprobowali, bo od pierwszej chwili dawał się lubić, a przy tym polski język znał. Roman mu chyba takie reklamę zrobił, a wiadomo przecież, jak życzliwość domowników życie ułatwia.
Wyjeżdżając z bramy, jeszcze w oddali mercedesa widziałam. Pojechałam za nim asfaltową ulicą przy lesie.
I nagle, mimo przejęcia tą upragnioną odmianą w moim życiu, z głową i sercem pełnymi Gastona, jakimś cudem wśród zarośniętej łąki dostrzegłam bialo-zieloną barierę. Mignęła mi w oddali za krzewami i wysoką trawą. Nie przez nią, ale obok niej musiałam przejechać, choć w odległości się wznosiła, niejeden raz już tak przejeżdżałam i nic się nie działo, ale teraz nagle jakby mi wszystko w środku skamieniało. Na myśl, że tuż za nią miałabym się nagle znaleźć w wolancie na przykład, choćby i sama powożąc, w kostiumiku o krótkiej spódniczce, z moim pałacem za plecami, z Armandem na karku, z Gastonem w Paryżu, bez uzgodnionej daty ślubu, bez telefonu, bez światła elektrycznego, bez łazienek… no, może z jedną, którą mi wszak kończyli robić… bez żadnych innych udogodnień, w środku całego towarzystwa, wpatrzonego we mnie i chciwego plotek… i w ciąży…!!!
Wdowa od przeszło roku, w brzemiennym stanie…!!!
I bez tych lekarzy, bez kliniki lśniącej czystością, pełnej urządzeń, które życie mogły zapewnić… Z konowałem naszym, z babą wiejską, która plując na palce noworodkowi oczy przemywała, z groźbą gorączki połogowej… W brudzie, co tu ukrywać, wszak brudny był ten mój wiek dziewiętnasty, wszak w jednej wodzie wszystkie talerze były płukane, wszak srebra lśniące, ale kurz cały z miejsca na miejsce tylko przepędzany… Zmiłuj się, Boże, nade mną…!!!
Dziką paniką ogarnięta, byłabym się z pewnością zatrzymała przed ową granicą, jaką mi przeklęta bariera wyznaczała, ale do najmniejszego ruchu nie czułam się zdolna. Stopy mi na pedałach skamieniały, ręce na kierownicy, samochód jechał. Zamknęłam oczy i na moment jakby w pustce jakiejś czarnej i potwornej się znalazłam…
Otworzyłam oczy, czując, że coś innego w dłoniach trzymam.
No i trzymałam. Lejce. Zgadłam jakoby w jasnowidzeniu, wolantem jechałam po gruntowej drodze, w jednego konia, nie myśląc nawet, rozpoznałam Patryka po dwóch białych cętkach na zadzie. Stary las szumiał mi blisko.
Jeszcze ta odrętwiałość okropna we mnie trwała, kiedy daleko przed sobą, za osłonionym zielenią zakrętem, ujrzałam wolno jadącą karetę i już wiedziałam, nie wiadomo skąd, że jest to kareta pani Porajskiej. Kurz okropny się nagle wokół niej podniósł, przez chwilę tylko chmurę było widać, aż wyłonił się z niej powozik w dwa konie, wielkim pędem ku mnie lecący. Do żadnego myślenia nadal nie byłam zdolna, ale ręce same, bez mojego udziału, umiejętnie do roboty się wzięły. Wstrzymały Patryka, na miejscu zawróciły wolancik, lekkim kłusem poprowadziły go w przeciwną stronę. Przed sobą ujrzałam aleję, wiodącą do pałacu, którego kominy już wśród drzew się pojawiały.
Przed myśleniem wciąż coś się we mnie broniło, ale rozumiałam przynajmniej, co widzę. Owszem, siebie na koźle, w spódniczce do pół uda, kosiarzy na łące obok, którzy czapki przede mną zdejmowali, szlag niechby trafił te ich czapki, wjazd już dosyć bliski do mojego parku, rękawiczki na dłoniach dokładnie takie same, w jakich wyjechałam… Wybrzuszenie na palcu dawało się zauważyć, pusta ciekawość mnie zdjęła, czy też jest to zaręczynowy brylant od Gastona…?
Chwil parę ledwie minęło, kiedy pędzący powozik mnie dogonił i przy wolancie zwolnił. Spojrzałam.
– Jaśnie pani raczy wybaczyć – rzekł Roman jakimś chrapliwym głosem i strzelił z bata nad karkiem Patryka, samą grzywę mu końcem musnąwszy.
Nigdy moje konie nie były bite. Nie pozwalałam na to, żadne zwierzę nie zostało nigdy uderzone, głos i klepnięcie nieco silniejsze zawsze wystarczały. Ten strzał i to muśnięcie dla Patryka były niczym piorun z jasnego nieba, dosłownie runął przed siebie, wolant niemal w powietrze się uniósł, dobrze, że powozić od dzieciństwa umiałam, bo inaczej nie wiem, gdzie bym się znalazła. Ptakiem lecąc, przez bramę do parku wpadłam, w mgnieniu oka znalazłam się przed gazonem. Za sobą słyszałam powozik, w którym na jeden moment dostrzegłam z tyłu siedzącą Mączewską, półprzytomną wprost, czerwoną, kurczowo ściskającą jakieś pakunki.
Zatrzymałam Patryka bez trudu, bo sam przywykł w tym miejscu jazdę kończyć. Roman lejce rzucił nadbiegającemu chłopakowi, zeskoczył z kozła, rzucił się ku mnie i siłą prawie, bez żadnego szacunku, z wolantu mnie uniósł, końską derką gwałtownie okrywając. Uporczywie zdrewniała i świadomie bezmyślna, jeśli tak to można określić, rozumiałam jednak, co czyni i dlaczego.
– Pani Porajska zaraz tu będzie – wysyczał mi w ucho rozkazująco. – Jaśnie pani musi…!!!
Dobrze wiedziałam, co muszę. Przede wszystkim służby uniknąć. Od pasa w dół tą końską derką oplątana, bez słowa do własnej sypialni popędziłam, klucz w drzwiach przekręciłam, bo już Zuzia gdzieś mi tam po drodze mignęła, zdarłam z siebie kostium i domową suknię chwyciłam. Myśl jednakże przez mój upór zaczęła się przedzierać, godzina przedwieczorna, jaka tam domowa suknia, ubrana być powinnam! Słabości udawać nie dam rady, pani Porajska z daleka mój wolant widziała, nikt w nią nie wmówi, że dolegliwość własnoręcznym powożeniem leczę. Błyskawicznie zmieniłam zdanie, znalazłam strój odpowiedniejszy, Zuzię wpuściłam dopiero, kiedy mi samo zapięcie na plecach pozostało. Makijaż z twarzy jeszcze musiałam zmyć…
Zbyt długo pani Porajska w salonie czekała i zbyt wiele osób mój dziwny powrót do domu widziało, żebym mogła wyjaśnień wszelkich odmówić. Zrozpaczona, zbuntowana i wściekła, przynajmniej wzburzenia mogłam nie kryć, opowiadając na poczekaniu wymyśloną katastrofę, jak to mi się falbana sukni w koło wkręciła, cała się obrywając, i jak tylko ta derka końska resztki przyzwoitości uratowała. Spod wyrazów współczucia pani Porajskiej nagana wyraźnie wystawała i jakoś bardzo silnie próbowała dociec, w jakim to celu samotnie na przejażdżkę się udawałam.
Tu nagle moje opanowanie pękło. Nie bacząc na obecność obu młodych Porajskich, rzekłam zuchwale:
– O, że nie na żadne romantyczne spotkanie, to pewne. Wszyscy już chyba wiedzą, że jedyna osoba, jaka mnie interesuje, jest właśnie nieobecna. Jak sądzę, do Paryża dojeżdża albo nawet już się tam znalazła.
Panią Porajską zatchnęło. Udając, że bardzo się dziwię jej zdziwieniem, dodałam:
– Jakże, myślałam, że moja skłonność do pana de Montpesac powszechnie się rzuca w oczy? Skrywałam ją, póki tu nie przyjechał, ale skoro mogę mieć nadzieję na wzajemność, po cóż mam stwarzać jakieś inne pozory? I to jeszcze przed najlepszymi przyjaciółmi?
Pani Porajska przejęła się tak, że nawet o własnych córkach zapomniała. Obie udawały, że oglądają albumy, a uszy miały od ściany do ściany. Nie próbowała mnie już wypytywać, większą przyjemność sprawiły jej intrygi, dowiedziałam się, że Gaston w Paryżu ma żonę, kochankę, może nawet dwie, kilkoro nieślubnych dzieci, Bóg wie co jeszcze. Jest graczem namiętnym, utracjuszem, bankrutem, w zbrodnię jakąś został zamieszany, jakże ja mogę tak lekkomyślnie do interesowania się nim przyznawać! Wiadomość jakąś dostał i proszę, oto jak podejrzanie szybko wyjechał…!