Nie wnikając, który to czwartek, poprzedni czy następny, najpilniejsze załatwiłam.
– Niech Roman weźmie ten wazon, co przy drzwiach od strony buduaru stoi, i opróżni go całkiem, ale tak, żeby nikt nie widział – rozkazałam pośpiesznie i może trochę rozpaczliwie. – Albo niech Roman nad nim przypadkiem butelkę wina stłucze, albo co. Tam susz różany jest, ale ziółek przeczyszczających do niego nalałam, więc trzeba prędko, nim kto zajrzy.
– O Jezu – powiedział Roman i znikł mi z oczu.
Wrócił po kilkunastu minutach, oznajmiając, że sprawa załatwiona. Świecę zapaloną udało mu się do środka upuścić, udał, że ogień gasi, wody nalał i, rzecz jasna, płatki różane były już na nic. Sam wyniósł naczynie aż na folwark i zawartość do kompostu wrzucił, bo kompostowi nawet i wosk ze świecy zaszkodzić nie powinien. Potem już do opłukania. i wytarcia w kuchni zostawił.
Odetchnęłam z ulgą i spytałam, co dalej i o co chodzi z tym czwartkiem.
– W piątek przecież jaśnie pani na lotnisko po pana de Montpesac jechała – odparł mi na to. – Piątek jutro wypada. Pewności nie mam i sam już nie wiem, czy warto będzie całą scenę powtórzyć, ale to chyba jedyna nadzieja, że się ciągłość jakąś zachowa. Jeśli się uda, jaśnie pani więcej tym eksperymentom poddawana nie będzie i zyska jaśnie pani spokój, tyle że w tym przyszłym świecie. I to już byłoby na zawsze, więc decyzja do jaśnie pani należy.
Z irytacją przypomniałam mu, że decyzję już podjęłam i drugi raz debatować nad nią nie myślę. Zarazem, mimo tej całej kołowacizny, jaką byłam doszczętnie ogarnięta, zaciekawiło mnie niedorzecznie, jak też się Roman z owymi złoczyńcami naukowo-czasowymi porozumiewa i pytanie wyr orało mi się, nim je zdążyłam powstrzymać.
– Sam tego nie rozumiem – wyznał mi szczerze. – Tak ogólnie wiem, w czym rzecz, bo te kwestie czasoprzestrzeni, czwartego wymiaru, szybkości światła i tak dalej, jakoś tam mieszczą mi się w głowie. Chociażby to, że gdyby ktoś z dostatecznie odległej galaktyki zdołał spojrzeć na naszą ziemię, zobaczyłby dinozaury… Ale szczegółów nie znam i pojąć nie zdołam…
Szczegółów…! Czwarty wymiar, galaktyki, dinozaury… Zwariował. Nie daj Boże, jeszcze mi się to przyśni…!
– …natomiast mam to – dodał i pokazał mi najzwyczajniejszy w świecie telefon komórkowy.
Miałam taki sam. Popatrzyłam na niego smętnie, otworzyłam tajną szufladkę sekretarzyka i wyciągnęłam swój, ukrywany tak, żeby przypadkiem komuś w oko i w ręce nie wpadł.
– No i co? Do kogo ja mam z tego zadzwonić?
– Obawiam się, że tylko do mnie, proszę jaśnie pani. I odwrotnie. Zaraz… No proszę, nawet się jeszcze nie wyładował, chociaż zasilacza nie ma w co włączyć…
– Niech Roman przestanie, bo za sto lat ja to już zrozumiałam i umiem zrobić co trzeba, ale teraz głowa mi od tego pęcznieje. Dobrze, już mi wszystko jedno i więcej proszę mi nie tłumaczyć. Co mamy zrobić jutro?
Odbyliśmy całą naradę. Wolantem zaprzężonym w Patryka miałam wyjechać, Roman zaś wcześniej bryczką i problem był tylko w tym, czy brać Mączewską, czy nie. Siwińska się w nią przemieniła, więc powinna była nastąpić odwrotność, Mączewska w Siwińską przejdzie, a w jej braku Bóg raczy wiedzieć, co może nastąpić. Ostrygi podobno wymyśliłam…
– Zaraz, czy ostrygi Roman w końcu przywiózł, czy nie…? – Otóż nie, bo za wcześnie zawróciłem, i Mączewska tylko cukier, przyprawy, herbatę i coś tam jeszcze wybrać zdążyła.
– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – Zatem jutro z Romanem po ostrygi pojedzie, a tak naprawdę to już sama nie wiem, po co Siwińska jechała…
– A, to już, o ile pamiętam, po frykasy rozmaite dla pana de Montpesac.
– Wobec tego, jakby co, powtórzymy frykasy – zadecydowałam ostatecznie.
A cóż za dzień okropny nastąpił nazajutrz!
Dolegliwości poranne, bez porównania mniejsze, z łatwością przed służbą ukryłam, co zostało zaopiniowane jako doskonały skutek wczorajszych ziółek różano-kompostowych. Śniadanie udało mi się zjeść mniej więcej spokojnie, potem jednakże wleźli mi na głowę goście, rzekomo przypadkowi, widomy rezultat żywej działalności pani Porajskiej. Każdy bodaj spojrzeć pragnął na szaloną kobietę, która skłonności do rozpustnika i oszusta nie kryla, i każdy wolał sam przyjechać, żeby przed resztą towarzystwa swojej zdrożnej i gorszącej ciekawości nie ujawniać. Co miało tę jedną dobrą stronę, że na widok następnego, gość poprzedni czym prędzej odjeżdżał.
Armand również w tym gronie się znalazł i on jeden całe trzy osoby przetrzymał, nie uciekając przed nikim. Dyplomatycznie o Gastona wypytywał i wiem, że służbę usiłował indagować w kwestii listów. Ile też ich od pana de Montpesac otrzymuję i jak często, ile też się ode mnie wysyła…? Służba cała w komplecie, o moim struciu dokładnie powiadomiona, udzielała mu odpowiedzi bardzo chętnie, tyle że każdy mówił co innego, a nikt prawdy.
Zabrała go wreszcie ode mnie baronowa Tańska, na co zresztą w cichości ducha liczyłam. Pomyślałam, że chyba późniejszej Monice Tańskiej prezent jakiś będę winna, a co najmniej ze trzy skrzynki szampana.
Boże mój… Czy ja ujrzę jeszcze przed sobą Monikę Tańską…?
Co najgorsze, jako ostatnia Ewelina Borkowska przyjechała i tej, widząc jej szczerą przyjaźń i troskę, omal całej prawdy nie zwierzyłam. Widziała moje zdenerwowanie, przyczyny chciała poznać, na szczęście jednak moje obawy przed Armandem jakoś jej do przekonania przemówiły, choć trudno jej było w aż tak wielką jego zbrodniczość uwierzyć.
Przetrzymałam to wszystko z coraz większym wysiłkiem, bo przed sobą miałam jeszcze kolejne dziwne sztuki, które już całkowicie musiałam ukryć przed światem, w dodatku bez żadnej pomocy Romana. Dopilnował zaprzężenia dla mnie wolantu i sam, zabierając Mączewską, bardzo zdziwioną i niezadowoloną, powozikiem odjechał.
Pozbyłam się Zuzi i włożyłam strój, od którego pewnie by spazmów dostała. Ten sam kostium z krótką spódniczką, te same pantofle, do tego kapelusz z gęstym woalem dołożyłam, żeby umalowaną twarz ukryć, i cała owinęłam się peleryną obszerną, do ziemi. Kryła postać doskonale, pilnować tylko musiałam, żeby się przypadkiem z przodu nie rozchyliła, mimo pośpiechu zatem zeszłam po schodach wielce majestatycznie. Do wolantu wsiadłam, lejce ujęłam i wreszcie ruszyłam. Jak poprzednio, daleko przed sobą powozik z Romanem i Mączewską widziałam.
Patryk poszedł ostro, parskając, miałam nadzieję, że na dobrą wróżbę. Łąka w połowie już była skoszona, dalej, w wysokiej trawie, przeklętej bariery wypatrywałam, mignęła mi swoją pasiastą bielą i zielenią. Aż się skurczyłam cała w sobie, znów to znieruchomienie mnie ogarnęło, ale nie aż takie, żebym Patryka wstrzymać nie mogła. Otóż nagle, w oszołomieniu moim i desperacji, postanowiłam nie pędem wielkim obok przelecieć, tylko możliwie wolno przejechać, zatrzymać się nawet, żeby ten drąg biało-zielony i obrzydliwy zdążył swoje zrobić. Ściągnęłam lejce…
Nie wiem w końcu, przejechałam wolniutko czy stanęłam na mgnienie, dość że, oczy otworzywszy, zamiast końskiego zadu maskę samochodu przed sobą ujrzałam.
Ze szczęścia samej sobie wprost nie uwierzyłam. Okno przyciskiem otwarłam, dech złapałam, ruszyłam gwałtownie, na boki, na wszelki wypadek, nie spoglądając. Daleko mercedes jeszcze mi błyskał, Roman chyba już wjazdu na autostradę czekał, przyśpieszyłam jeszcze, peleryna, którą wciąż byłam omotana, przeszkadzała mi okropnie, bez zatrzymywania otrząsnęłam ją z siebie, zrzuciłam z ramion, zwolniłam wreszcie nieco i całkiem ją usunęłam, na drugi fotel i pod nogi upychając. Coś mi jeszcze o wsteczne lusterko zawadziło, prawda, kapelusz miałam z rondem wielkim i woalem nie bardzo przezroczystym, do diabła z kapeluszem! Zdarłam go z głowy i na tylne siedzenie cisnęłam.