Przerwał mi od razu, zuchwale się do mnie przyciskając. – Jaka tam pomyłka, nie zawracaj głowy. Spać przez ciebie w ogóle nie mogłem, do wariactwa chcesz mnie doprowadzić? Po co tu w ogóle przyszłaś? Wolisz na świeżym powietrzu…? Chodź, wracamy do ciebie, małego drinka mi przecież nie odmówisz? Idziemy do domu i tam ci pokażę pomyłkę…
Wydarłam się z jego objęć i odsunęłam z leżakiem tak, że już nie miał do mnie łatwego dostępu.
– A może ja wcale nie chcę oglądać? – powiedziałam z lodowatą wzgardą, która powinna go była śmiertelnie obrazić. – Może już dosyć widziałam? Nie chcę tej poufałości. Jeśli nawet przez chwilę stwarzałam złudne wrażenie… może byłam pijana? Teraz mi trzeźwość wróciła i nie życzę sobie słuchać tych… propozycji. A także towarzystwa nie jestem spragniona i chciałabym zostać sama.
Zamiast się obrazić, śmiać się począł, chociaż na twarzy i w oczach mignął mu gniew. Zmienił jednakże ton i pohamował swoje zuchwalstwo, admirując mnie natrętnie, tyle że grzeczniej nieco. Widać było przy tym, że mnie od swojej obecności żadną miarą nie uwolni, uparcie starając się czynić wrażenie, iż do niego należę.
Ciekawa byłam strasznie, jakie też zabiegi Ewa wczorajszego wieczoru poczyniła, bo skutku ich nie było widać. Pożałowałam, że nie zadzwoniłam do niej jeszcze przed śniadaniem, ale z elementarnej uprzejmości nie chciałam jej budzić o zbyt wczesnym poranku. Gdybym wiedziała, że Armand takie podstępy zastosuje, zadzwoniłabym, na żadną przyzwoitość nie bacząc.
Z porannego słońca przy okazji korzystając, na leżaku siedziałam, półleżąc, odpowiednio rozstawionym, i nagle wydało mi się, że wielbiciel, dziś już niepożądany, swoich zapałów nie opanuje i runie na mnie znienacka. I natychmiast przypomniało mi się wydarzenie straszne, kiedy to krewny mój, wuj Potworski, z polowania wrócił nieco potłuczony, bo z konia spadł, na ogromnym i dość starym fotelu siedział, winem się krzepił, a wieść o wypadku, mocno przesadzona, przed nim przyjść zdążyła. Na co ciotka Potworska, małżonka jego, z krzykiem wpadła i widząc go żywego, acz nieco podrapanego, bez namysłu w objęcia się mu rzuciła. Że zaś tak wuj, jak ciotka, obydwoje bardzo korpulentni byli, stary ów fotel nie wytrzymał i pod zbyt wielkim ciężarem z okropnym trzaskiem się załamał.
Scena owa, nagle wspomniana, tak mnie przeraziła, że czym prędzej z leżaka się podniosłam i na spacer poszłam po odsłoniętym dnie morskim, rzecz jasna z Armandem, do mojego boku przylepionym. Zła coraz więcej, zastanawiałam się, jak najlepiej postąpić, porzucić tę plażę i iść między ludzi, udać się z wizytą do Ewy, zasiąść w kawiarni…? Do domu nawet wstąpić nie mogłam, bo poszedłby za mną i wdarł się. do środka. IJ siebie, w dawnym czasie, miałabym służbę, która by mnie ochroniła, natręta zwyczajnie wyrzucając, a i ludzka opinia miałaby znaczenie, a teraz…? Jeden Roman mi został, którego przecież na bitwę nie mogłam narażać…
Z pomocą znów mi przyszły minione doświadczenia. Zręcznie symulując odmianę humoru, dla kaprysu, muszle poczęłam zbierać z okrzykami i wielkim zapałem, i wszystkie Armandowi pchałam w ręce. Miał do wyboru, rzucić je, obrazić mnie i narazić się na nieodwołalne zerwanie stosunków ze mną lub też, obładowany skorupami, swobodę ruchów stracić całkowicie. Wybrał to drugie, dzięki czemu karesów, z daleka ogólnie widocznych, mogłam wreszcie unikać.
Wróciłam do brzegu dopiero, kiedy przy moim namiociku ruch jakiś dostrzegłam, po którym odgadłam powiększenie towarzystwa, a przy tym i sama już miałam pełne ręce zbiorów. Nadziei na ratunek nabrawszy, zaryzykowałam powrót i rzeczywiście, z ulgą ujrzałam najpierw Philipa, a później Gastona. Po chwili zaś i Karol się pokazał, bez Ewy, która, jak wyjaśnił, dla różnych zabiegów upiększających dłużej w domu została.
Jakieś przeczucie mnie ostrzegło, bym owych uzbieranych muszel lekceważąco nie rzucała. Dzikiego zwierza lepiej nie drażnić…
Zamieszanie zrobiłam nimi wprost nieopisane. Segregowałam, układałam, kazałam sobie w tym pomagać, wreszcie opakowania zażądałam delikatnego dla każdego rodzaju oddzielnie i zaniesienia całego łupu do mojego domu. Wszyscy byli tym zajęci tak długo, że na południowy posiłek pora przyszła, a dla mnie słońce stało się zbyt silne.
Zdobycz tę morską, potrzebną mi jak dziura w moście, w gabinecie umieściłam i na drugie śniadanie udałam się w licznym towarzystwie.
Na szczęście pokazała się też i Ewa. Udało nam się od panów trochę odseparować, dzięki czemu wieści od niej uzyskałam.
– Chyba masz rację, ten Armand jest agresywny – rzekła do mnie. – On z tych, co pomiatają kobietami, miałaś nosa. Doświadczona wydra dałaby sobie z nim radę, ale nie ty, a i doświadczoną wydrę mogłaby ta rozrywka drogo kosztować. Ale zdołałam zamienić z Gastonem parę słów w cztery octy i dałam mu do zrozumienia, że w głupie gadanie może nie wierzyć.
Zaniepokoiłam się.
– Ale nie powiedziałaś chyba wprost…?
– No coś ty, nie będę ci przecież robić koło pióra! Zdementowałam tylko Armanda. Jeśli sam się nie połapie, to kretyn i nie warto koło niego chodzić. A, przy okazji…! Dowiedziałam się, że jest rozwiedziony i bezdzietny, rozwiódł się niedawno, ledwie przed rokiem.
Tak mi się już poglądy i charakter zmieniły, że wiadomość o jego rozwodzie bardzo mnie ucieszyła. Kiedyś, Boże drogi, ogarnęłaby mnie rozpacz i zgroza, i mniemałabym, że żadnych stosunków z nim nie należy utrzymywać, bo jakże, z rozwodnikiem…!
Humor mi się nadzwyczajnie poprawił i sama rozmowę z Gastonem zaczęłam, co mi przyszło z łatwością, bo i on jakby na to czyhał. Z wyborem tematu kłopotu nie było, owa informacja od pana Desplain, przeze mnie nie otrzymana, miała prawo żywo mnie interesować, a przy tym o Montilly Gaston mógł wiedzieć najwięcej. Prawie fachowo o koniach, stajniach i gonitwach mówiąc, w moje sprawy całkiem się zagłębiliśmy. Armand usiłował się wtrącić, o grze i jej wynikach napomykając, ale tu go Karol zagadał różnymi zapytaniami, bo sam wiedział niewiele, a rzecz go ciekawiła. Nie wątpiłam wcale, że ta ciekawość Karola, to robota Ewy.
Jawnie i bez ogródek zaprosiłam Gastona samego do siebie na herbatę przed wieczornym obiadem, dając tylko wszystkim do zrozumienia, że pewne poufne suporycje pana Desplain, te z ostatniej chwili, moich rozważań wymagają. Na kilka zdań zrobiłam z siebie kobietę interesu, których podobno ostatnimi czasy pojawiło się zatrzęsienie, więc nikt się temu nie dziwił.
Przyszedł. Zaledwie z plaży i kąpieli wróciłam, zapukał do moich drzwi.
I tu się pokazała różnica w ich zachowaniach. Nie rzucał się na mnie, jak Armand, nie chwytał mnie W objęcia, ale kiedy moją dłoń ucałował, w płomieniach cała stanęłam. O, rozmawialiśmy o interesach, oczywiście, dlaczegóż by nie? Ale nie tylko…
I znów nie wiem, czy nie wyrwałoby się ze mnie zbyt wiele, gdyby nie telefon od pana Desplain. Dziwnie mi się zrobiło na myśl, że przypadki zewnętrzne i niezależne ode mnie najwyraźniej przeszkadzają mi w upadku moralnym…
Pan Desplain, nieco zakłopotany, prosił mnie o przybycie na kilka godzin do Montilly. Nie chciał zbyt wiele mówić przez telefon, ale zrozumiałam, że sprawa głównie dotyczy owego zamkniętego pokoju, że liczył na to, iż w Trouville nie więcej niż dwa dni pobędę, a potem zajmę się osobiście całą posiadłością i o uporządkowaniu pałacu zadecyduję.
Tymczasem zwlekam z tym, a pod oknem owego pokoju pies wyje, co ludzi w stadninie denerwuje. Ponadto, sam sprawdził, bo jakiś niepokój go ogarniał, że znikło puzdro z niezmiernie cenną zawartością, którą osobiście przy inwentaryzacji oglądał. Jutro pokój zostanie otwarty, co wobec wielkiej mocy drzwi i zamków nie będzie łatwe, ja zaś powinnam być przy tym obecna, tak mu się wydaje.
Wydawało mi się podobnie, obiecałam zatem na dziesiątą godzinę przyjechać. Słuchający mojej rozmowy Gaston zaciekawił się taktownie, a ja bez namysłu wyjawiłam mu jej treść.
– Pojęcia nie mam, o co tam chodzi i co się wykryje – rzekł na to. – Ale czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym pojechał również? Może przyda się pani jakaś dodatkowa podpora?
Nawet i bez podpory propozycja mnie zachwyciła, ale przyjęłam ją powściągliwie, choć z wdzięcznością. Zadziwiające to było, jakoś pyry nim do własnych, dawnych obyczajów wracałam, wychowanie, w przyzwoitym domu odebrane, pozwalało mi zachować umiar, a zarazem swoboda, jakiej zdążyłam zakosztować, uroku temu wszystkiemu dodawała. Mogłabym przecież, na przykład, jechać z nim windą sam na sam…
Pośpiesznie te marzenia z siebie wyrzuciłam i wezwałam Romana, by go o jutrzejszej podróży zawiadomić.
– Pan de Montpesac będzie mi towarzyszył – oznajmiłam. – Razem wyruszymy.
– Umówiła się pani na dziesiątą – zwrócił mi uwagę Gaston. – Trzeba wcześnie wyjechać…
– O wpół do ósmej wystarczy – wtrącił się Roman. – O ile nie zamierza jaśnie pani wstąpić do Paryża?
– Nie – odparłam. – Jeśli nawet, to później, po spotkaniu z panem Desplain. Nie wiem, czy panu to będzie odpowiadało? – zwróciłam się do Gastona.
– Będzie mi odpowiadało wszystko, czego pani sobie życzy – rzekł z uśmiechem i poczułam błogość, dotychczas mi nie znaną.
Rzecz oczywista, rozmowa nasza intymny charakter całkowicie straciła, czas na obiad nadszedł, pojawił się Armand, a z nim razem Ewa i Karol. Ewę najwyraźniej w świecie bawił ten udział w niemiłych mi umizgach, przeszkadzała Armandowi wszelkimi siłami. Powiedziałam jej na ucho o jutrzejszym wyjeździe, namówiła mnie, żeby zachować go w tajemnicy przed Armandem, a wrócić jak najpóźniej, i bardzo mi się ten pomysł spodobał.
Wyjechaliśmy nazajutrz o wpół do ósmej punktualnie, co mi najmniejszego kłopotu nie sprawiło, bo do wczesnego wstawania całe życie byłam przyzwyczajona…
Drzwi owego zamkniętego pokoju, zlekceważone przeze mnie i przez pana Desplain przy oględzinach ogólnych, rzeczywiście były wyjątkowej mocy, a dwa zamki okazały się bardziej skomplikowane niż ktokolwiek sądził. Nie chciałam ich psuć, doświadczony i podobno zręczny ślusarz przystąpił zatem do roboty.
Wszyscy się trochę dziwili, skąd takie drzwi i zamki w pomieszczeniach kredensowych pyry kuchni, dla mnie jednakże nic w tym nadzwyczajnego nie było. Zdarzały się oprócz spiżarni zwykłych także i dodatkowe, gdzie produkty drogie, a dla złodzieja łakome, trzymano. Mnie samej, wobec wierności i uczciwości służby, nie było to potrzebne, ale pradziada, być może, nie sami uczciwi otaczali. Przy posiadaniu dużych zapasów, rzeczy tak drogie, jak cukier, kawa, herbata, bakalie i korzenie, też bym zapewne miała pod dobrym zamknięciem, a możliwe, że razem z nimi i srebra stołowe wielkiej ceny.