Oczekując sukcesów ślusarza, pan Desplain wyjawił mi, co też się znajdowało w owym puzdrze, które mu nagle z oczu znikło. Otóż mianowicie pistolety pojedynkowe sprzed dwustu lat, niezmiernie cenne, bo nie dość że zabytkowe, to jeszcze ozdobione kamieniami szlachetnymi. Rękojeści ich, z kości słoniowej, zawierały w sobie diamenty i rubiny ogromnej wartości i gdyby nie ich znaczenie jako zabytku autentycznego, byłby nawet sens wyjąć je i do biżuterii spożytkować. Znajdowały się w gabinecie pradziada, zostały opisane w inwentarzu i oto teraz okazuje się, że ich nie ma.
Obchodząc cały dom, nie zwróciłam specjalnej uwagi na puzdro w gabinecie i nawet nie pamiętałam, jak wyglądało. Na delikatne pytanie pana Desplain bez żadnej obrazy odpowiedziałam, że ich z pewnością nie zabierałam, bo w ogóle nie zabierałam niczego, a gdybym już miała coś wziąć ze sobą do Trouville, to prędzej wachlarz praprababci, który wpadł mi w oko przez swoją wielką urodę.
Pan Desplain głowił się jeszcze, kto też i kiedy te drzwi zamknął, bo w czasie inwentaryzacji otwarte były i sam osobiście tu zaglądał, różne supozycje wszyscy snuli, kiedy woń jakaś, nikła, ale bardzo niemiła, dała się poczuć.
– Zdechły szczur tam leży – zaopiniował stróż stajenny, przy tej robocie obecny.
– Na zdechłego szczura pies mógł wyć – poparł go Martin Beck, zarządzający stajniami, też uczestniczący w przedsięwzięciu z ciekawości, bo wieść o drzwiach zamkniętych i wyciu psa już się po całej posiadłości rozeszła.
Ślusarz jeden zamek już wymontował, po którym dziura w drzwiach się pokazała, a drugi właśnie otwierał.
– Nie chcę krakać, ale na nosa czuję, że chyba stado zdechłych szczurów- mruknął dosyć głośno. – Śmierdzi jak diabli… Nie miałam żadnych złych przeczuć, więcej, szczerze mówiąc, Gastonem przy moim boku zajęta niż odorem i drzwiami, ale ni z tego, ni z owego znów mi się przypomniał ten zając, za kredensem u mnie w domu odnaleziony. Czekałam jednakże spokojnie, aż ślusarz nagle swego dzieła dokonał i drzwi się otwarły.
Skutków tego otwarcia, tak woni, jak i widoku, który się naszym oczom objawił, nawet wspominać nie mogę, bo mdłości okropne się we mnie zrywają. Pobieżnie ledwo to mogę powiedzieć. Smród nas straszliwy uderzył niczym obuchem, gdzież do niego było mojemu zającowi, w pomieszczeniu zaś dało się widzieć coś, w bez wątpienia prezentowało ludzkie zwłoki… Rozumny był ten pies, co wył, i wiedział, co robi…
Sekretarka pana Desplain uciekła z krzykiem, jedna z niewiast, do sprzątania wynajmowanych, osłabła całkiem i na posadzkę się osunęła, Martin Beck odbiegł szybko i wpadł do łazienki, ślusarz, nos zatykając, do najbliższego okna się rzucił, inni nad zlewem kuchennym womitowali, ja zaś, głosu nie wydawszy, padłam na pierś Gastona i kurczowo chwyciłam go za klapy marynarki, twarz na jego łonie kryjąc. Też nic nie rzekł, tylko wziął mnie na ręce i czym prędzej do drugiego kredensu uniósł, a tam wielki kielich koniaku mi zaserwował. Sobie też.
Jeden pan Desplain zimną krew zachował i, choć również z zatkanym nosem, uważnym spojrzeniem cały pokój obrzucił. Po czym w kredensie przy nas się znalazł i chętnie z koniaku skorzystał.
– No i zguba się znalazła – rzekł suchym głosem. – Otwarte puzdro i oba pistolety, z tym że jeden na zewnątrz. Tyle widzę dobrego.
– Policję trzeba wezwać – zadecydował Gaston i wyjął z kieszeni telefon. – Zna pan tu kogoś, czy dzwonimy do pogotowia? – Znam w Paryżu. Pan pozwoli…
Wyciągnął swój telefon i sam weń popukał. Gaston mną się znów zajął, ramieniem ciasno obejmując, ja zaś, choć wcale nie tak źle się czułam, bym mdleć miała, nadmiar słabości prezentowałam, bo mi jego opieka przyjemność sprawiała. I ten uścisk, i słowa różne, cichym głosem szeptane…
Pan Desplain całą rozmowę z kimś odbył, z której połowę zrozumiałam. Policja zaraz miała przybyć, a z nią razem doktór i usługa dla takich rzeczy właściwa. Wszedł Martin Beck, za nim zaraz stróż stajenny i druga niewiasta sprzątająca, która na widok trunku natychmiastowej pomocy zażądała. Dostała ją, tak jak i wszyscy.
– Zorientował się pan, kto tam leży? – spytał Gaston pana Desplain. – Zdaje mi się, że pan jeden popatrzył uważnie.
– Raczej wolałem patrzeć obok-odparł pan Desplain i dolał sobie medykamentu. – Głównie chodziło mi o pudło z pistoletami. Muszę przyznać, że na ich widok doznałem dużej ulgi. – I tak podziwiam pańską odporność…
– A mówiłem, że był huk -wtrącił się stróż stajenny z wielką satysfakcją. – To nie, nie wierzyli mi, Bernard się upierał… – Czy ja mam słuszne wrażenie, że to kobieta…? – zastanowił się Martin Beck.
– Kobieta – potwierdziła stanowczo niewiasta do sprzątania. – Głowę daję.
– Jaki huk? – spytał stróża pan Desplain.
– A już będzie blisko miesiąc. Zaraz potem jak pałac zamknięto. Prawie spod stajni słyszałem, a ja mam słuch dobry, jak coś jakby huknęło w środku. Mówiłem wszystkim, to nie, ja głupi jestem, zdawało mi się albo może coś tam zleciało, albo się jaki mebel przewrócił, albo co…
Pan Desplain zwrócił się do Marona Becka. – Pan wiedział o tym?
– Wiedziałem… Zaraz, przepraszam, o czym…? – O huku.
– Oczywiście. Gerard chyba mnie pierwszemu powiedział. Sprawdzaliśmy wszystko, drzwi i okna zamknięte, wewnątrz spokój, przyznaję, że też to zlekceważyłem, nie widziałem potrzeby pana o tych złudzeniach akustycznych zawiadamiać. Tyle że kazałem uważniej pilnować i cały czas ktoś miał na oku pałac i wejścia.
– Wiadomo kto kiedy pilnował?
– Pewnie – wtrącił się znów stróż z wyraźną urazą. – Sześciu strażników nas jest i dyżury są zapisane. No, fakt, że nic się nie działo, chociaż Jean-Paul coś tam mamrotał…
– Co mamrotał?
– On małomówny i więcej z kamienia można wydobyć. Ale coś tam jąkał, że kogoś widział, a nawet nie kogoś, tylko mu się krzaki ruszały.
– Kiedy?
– A zaraz potem. Następnego dnia rano. Ale w nocy Albert patrolował, to pamiętam, bo był ze swoim psem razem i potem jego pies moje śniadanie zeżarł. Ja zresztą też byłem, chociaż miałem wolne, ale zezłościło mnie, że mi nikt nie wierzy i sam chciałem mieć pałac na oku, a nie tylko stajnie. No więc noc poświęciłem, żeby ich przekonać, ale nie, spokój był całkowi
ani światła, ani głosu, ani się nic nie ruszyło, ani pies Alberta słowa nie powiedział, aż do rana. Dopiero Jean-Paul…
– Pies Alberta przekonuje mnie najbardziej – mruknął pan Desplain i poniechał pytań.
Jako osoba dogłębnie wstrząśnięta, nie brałam udziału w tej konwersacji, teraz jednak delikatnie i z rzetelną niechęcią wydobyłam się z ramion Gastona. Usiadłam prosto.
– Nie było mnie tu w owym czasie – zauważyłam skromnie. – Ale doznaję wrażenia, że ów huk osobliwy rozległ się krótko po śmierci mojego pradziada? Zaraz po dokonaniu inwentaryzacji?
– Słusznie się pani wydaje… – Ileż mogło upłynąć czasu?
Pan Desplain zastanawiał się przez chwilę. Obejrzał się na swoją sekretarkę, którą teraz dopiero, bladą bardzo, wprowadził do kredensu ślusarz. Gestem wskazał im obojgu stojącą na stole butelkę, sprzątająca niewiasta wyjęła z szafki kieliszki. Pan Desplain westchnął.
– O ile pamiętam… I o ile mogę wyliczyć… W dwa dni później. W pięć dni po śmierci mojego klienta, pośpiech wydawał mi się słuszny. Z przyczyn, o których pani już wie.
Zaczęłam mieć swoje poglądy, których nie umiałabym wyrazić nawet, gdybym chciała. Nie chciałam wcale. Miałam wielką nadzieję, że policja rozwikła zagadkę, bo już raz w życiu słyszałam o sprawie, dla wszystkich tajemniczej, którą przodownik policji rozwiązać potrafił. Może i w tych czasach nowych mają swoje sposoby…
Policja przyjechała w parę minut, choć należałoby raczej rzec, że zaczęła nadjeżdżać, bo czas jakiś te przyjazdy potrwały. Przeniosłam się do salonu, gdzie obie sprzątające niewiasty, i ta silniejsza, i ta omdlała, bardzo gorliwie usunęły pokrowce z mebli i jaki taki porządek zrobiły. Woń od strony kuchni już tu wcale nie dobiegała, ale na wszelki wypadek kazałam wszystkie okna otworzyć. Na dole również poleciłam wietrzyć, bo wiedziałam doskonale, jak długo wstrętny odór potrafi się utrzymywać. Na szczęście wiedziałam także, w jaki sposób można się go pozbyć ostatecznie.
– Miał pan chyba przeczucie, że podpora mi się przyda – rzekłam z westchnieniem do Gastona.
– Przeczucia żadnego – odparł żywo. – Wyłącznie nikłe nadzieje. I doprawdy aż taka sytuacja do głowy mi nie przyszła. Co tu mogło nastąpić, na litość boską, wiem, że istniały jakieś kłopoty, ale natury raczej prawnej, a nie zbrodniczej. Ponadto, prawdę mówiąc, po prostu chciałem z panią jechać. Tu, muszę przyznać, miałem nawet wielkie nadzieje…
Gdyby nie te… mocno zleżałe… zwłoki… słuchałabym go w upojeniu i odpowiedziałabym mu może nawet zbyt jasno. Wobec obrzydliwości jednakże, a może nawet jakiegoś dramatu, coś mnie hamowało.
– Jakieś nadzieje zapewne i ja miałam – rzekłam smętnie. – Z pewnością nie spodziewałam się czegoś tak wstrętnego. Przykro mi, że przypadkiem został pan wmieszany w okropną sprawę, której wcale nie rozumiem i która zapewne zrazi pana do mnie…
Ugryzłam się w język, uświadamiając sobie, że stosuję obłudę, za moich czasów powszechnie przyjętą, a obecnie raczej nie stosowaną. Wstrząs jednakże przeżyłam i on mnie nieco skołował. Zmieszałam się bardzo głupio i wyraźnie poczułam, że przestaję panować nad sobą i nad całym położeniem. Nie znalazłam innego wyjścia, jak tylko wybuchnąć płaczem.
Gaston już był przy mnie, trzymając mnie w objęciach, ja zaś spokojnie mogłam symulować nieopanowane wapory. Czyniłam to z wielką przyjemnością, niestety krótko, ponieważ nagle pojawił się Roman, którego przy całej operacji wcale nie było. Sama kazałam mu jechać do Paryża, do Ritza, i zażądać od pokojówki spakowania kilku moich rzeczy, jakich mi w Trouville brakowało. Udawałam się tam wszak tylko na dwa dni…