Nagle na ulicy coś się zmieniło. Rozległy się podniecone głosy. Jakiś człowiek wdrapał się na słup latarni i zawisnąwszy na nim zaczął energicznie krzyczeć wymachując wolną ręką. Na chodniku zaczęto śpiewać. Ludzie zatrzymywali się, zrywali nakrycia głowy, wytrzeszczali oczy i śpiewali, krzyczeli do zachrypnięcia, wznosząc wąskie twarze ku ogromnym, różnokolorowym napisom, które nagle zapłonęły w poprzek ulicy.
— Massaraksz — zasyczał Fank i samochód zarzucił.
Maksym popatrzył na niego. Fank był śmiertelnie blady, twarz mu się wykrzywiła. Kręcąc gwałtownie głową z trudem oderwał rękę od kierownicy i wlepił wzrok w zegarek. „Massaraksz…” — wyjęczał i powiedział jeszcze kilka słów, z których Maksym rozpoznał tylko jedno „nie rozumiem”. Potem obejrzał się za siebie i twarz mu się wykrzywiła jeszcze mocniej. Maksym również się obejrzał, ale z tyłu nie było widać nic szczególnego. Jechał tam jaskrawożółty samochód, kwadratowy jak pudełko.
Na ulicy wrzask wznosił się już pod niebo, ale Maksym zajęty był czymś innym. Fank wyraźnie tracił przytomność, a samochód nadal posuwał się do przodu. Furgon jadący przed nimi gwałtownie zahamował, zabłysły światła sygnalizacyjne i nagle malowidła na jego ścianie zbliżyły się, rozległ się okropny zgrzyt, głuche uderzenie i pogruchotana maska wypiętrzyła się do góry.
— Fank! — krzyknął Maksym. — Fank! Nie trzeba!
Fank leżał z głową i rękami opartymi na owalnej kierownicy i głośno pojękiwał. Dokoła piszczały hamulce, ruch się zatrzymał, wyły sygnały. Maksym potrząsnął Fanka za ramię, otworzył drzwiczki, wychylił się na zewnątrz i krzyknął:
— Na pomoc! On umiera!
Przy samochodzie zebrał się już śpiewający, wrzeszczący, bełkocący tłum, energicznie wymachiwały ręce, trzęsły się wzniesione nad głowami pięści, dziesiątki par nabiegłych krwią, wytrzeszczonych oczu wirowało wściekle w orbitach. Maksym niczego nie rozumiał: albo ci ludzie byli oburzeni wypadkiem, albo z czegoś bez pamięci się cieszyli, albo też komuś grozili. Krzyczeć nie miało sensu, nie słychać było własnego głosu, Maksym więc znowu zajął się Fankiem. Fank leżał teraz na plecach z głową odrzuconą do tyłu i ze wszystkich sił miętosił dłońmi skronie, policzki, czaszkę… Na wargach miał pęcherzyki śliny. Maksym zrozumiał, że męczy go nieznośny ból, i mocno uchwycił go za łokcie, pospiesznie i z napięciem starając się przejąć ten ból na siebie. Nie był pewien, czy mu się to uda z istotą z innej planety, szukał kontaktu nerwowego i nie mógł go znaleźć, a tu jeszcze w dodatku Fank oderwawszy ręce od skroni zaczął go ze wszystkich swych mizernych sił bić w piersi i coś rozpaczliwie mamrotać płaczliwym głosem. Maksym rozumiał tylko: „Idź, idź…” Fank był nieprzytomny.
Wtedy drzwi obok Fanka otworzyły się, do samochodu zajrzały dwie rozgorączkowane twarze pod czarnymi beretami, zabłysły szeregi metalowych guzików i natychmiast mnóstwo twardych, silnych rąk chwyciło Maksyma za ramiona, boki, szyję, oderwało od Fanka i wyciągnęło z samochodu. Nie opierał się, gdyż w tych rękach nie było groźby lub złych zamiarów, raczej wręcz przeciwnie. Wepchnięty w hałasujący tłum widział, jak dwójka w czarnych beretach poprowadziła zgiętego, skurczonego Fanka do żółtego samochodu, a następna trójka w beretach odpychała od niego ludzi wymachujących rękami. Potem tłum z rykiem oblepił pokiereszowany samochód. Samochód niezgrabnie zachybotał, uniósł się, obrócił na bok, w powietrzu mignęły obracające się wolno gumowe koła i oto wóz już leży dachem w dół, a tłum włazi nań i wszyscy krzyczą, śpiewają, i wszyscy ogarnięci są jakąś wściekłą, szaloną radością.
Maksyma odepchnięto pod ścianę domu i przyciśnięto do mokrej szklanej witryny. Wyciągnął szyję i zobaczył, jak żółty, kwadratowy samochód zamigotał mnóstwem światełek, wyjechał z tłumu i z miedzianym klekotem zniknął z oczu.
Rozdział IV
Późnym wieczorem Maksym zrozumiał, że ma już tego miasta po dziurki w nosie, że nie chce już niczego widzieć, za to chce coś zjeść. Spędził cały dzień na nogach, bardzo wiele zobaczył, prawie niczego nie zrozumiał, zwyczajnie przysłuchując się poznał kilka nowych słów, zidentyfikował kilka miejscowych liter na afiszach i plakatach. Nieszczęśliwy wypadek Fanka speszył go i zadziwił, ale ogólnie rzecz biorąc był nawet zadowolony, że go znowu pozostawiono samemu sobie. Lubił samodzielność i bardzo mu tej samodzielności brakowało przez cały czas, kiedy siedział w hipopotamowej czteropiętrowej termitierze ze złą wentylacją. Po dojrzałym namyśle postanowił chwilowo zagubić się. Uprzejmość uprzejmością, a informacja informacją. Wprawdzie zasad nawiązywania kontaktu nie wolno naruszać, ale lepsza sposobność zdobycia niezależnej informacji pewnie się nie nadarzy…
Miasto podziałało na jego wyobraźnię. To ludzkie skupisko kleiło się do ziemi. Cały ruch odbywał się na ziemi albo pod ziemią, gigantyczne przestrzenie pomiędzy domami i nad domami pozostawały puste, oddane na pastwę dymu, deszczu i mgły. Miasto było szare, zadymione, bezbarwne i jednostajne. Nie chodziło tu o budynki, wśród których zdarzały się nawet dosyć ładne, nie o monotonne mrowienie tłumów na ulicach, nie o tę nieustanną wilgoć ani też zadziwiającą martwotę pokrywających wszystko kamieni i asfaltu. Ta jednakowość dotyczyła czegoś zasadniczego, podstawowego. Miasto było podobne do ogromnego mechanizmu zegarowego, w którym nie ma jednakowych części, ale wszystko porusza się, obraca, zazębia i rozłącza w jednolitym, wiecznym rytmie, którego zmiana może oznaczać tylko jedno: niesprawność, uszkodzenie, zatrzymanie. Ulice wysokich, murowanych domów ustępowały miejsca wąskim uliczkom z małymi, drewnianymi domkami; ludzkie mrowie ustępowało miejsca majestatycznej pustce rozległych placów; szare, brązowe i czarne garnitury pod eleganckimi pelerynami ustępowały przed szarymi, brązowymi, czarnymi łachmanami przykrytymi nędznymi, wypłowiałymi okryciami, równomierny, jednostajny gwar zmieniał się nagle w dzikie, triumfalne wycie sygnałów, wrzaski i śpiewy, i wszystko to było wzajemnie ze sobą powiązane, od dawna zdeterminowane jakimiś nieznanymi, wewnętrznymi zależnościami i nic nie miało własnego, samodzielnego znaczenia. Wszyscy ludzie mieli jednakowe twarze, wszyscy zachowywali się jednakowo i wystarczyło nauczyć się przechodzić przez ulicę, aby człowiek mógł się zagubić, roztopić wśród pozostałych, mógł poruszać się w tłumie choćby i tysiąc lat nie przyciągając niczyjej uwagi. Prawdopodobnie ten świat był dostatecznie skomplikowany i kierował się wieloma prawami, ale najważniejsze z nich Maksym już samodzielnie odkrył i przyswoił: rób to samo i tak samo jak wszyscy. Po raz pierwszy w życiu chciał być taki sam jak wszyscy. Widział pojedynczych ludzi, którzy zachowywali się nie tak jak pozostali, i ludzie ci wzbudzali w nim najwyższy wstręt. Ci inni parli pod prąd ludzkiego strumienia, chwiali się na nogach, czepiali się rękami przechodniów, potykali się i przewracali, cuchnęli czymś dziwnym i obrzydliwym. Omijano ich, lecz pozostawiano w spokoju. Niektórzy z nich leżeli pokotem pod ścianami i mokli na deszczu. Maksym zachowywał się jak wszyscy. Razem z tłumem wpadał do gwarnych magazynów pod brudnymi szklanymi dachami, razem z innymi opuszczał te pomieszczenia, razem ze wszystkimi schodził pod ziemię, wciskał się do przepełnionych pociągów elektrycznych, mknął gdzieś w niewyobrażalnym trzasku i jazgocie, pochwycony ludzkim strumieniem znów wychodził na powierzchnię, na jakieś nowe ulice, dokładnie takie same jak poprzednie.