— Nie rozumiem — powiedział Maksym ze złością.
Wtedy wąsaty powoli obrócił ku niemu białą twarz, popatrzył jak na powietrze, zadał jakieś pytanie i nagle zręcznie wyciągnął z laski długi, błyszczący nóż z wąskim ostrzem. Maksym stracił głowę. Nie wiedząc, co mówić i jak zareagować, wziął ze stołu widelec i obrócił w palcach. Wywarło to na wąsaczu nieoczekiwane wrażenie. Miękko uskoczył do tyłu przewracając przy tym krzesło, idiotycznie przysiadł i wystawił nóż przed siebie. Wąsy mu się najeżyły, żółte, długie zęby błysnęły spod warg. Otyła jędza za barierką wrzasnęła tak ogłuszająco, że nie spodziewający się niczego Maksym aż podskoczył do góry. Wąsacz znalazł się nagle tuż obok, ale w tej chwili nie wiedzieć skąd zjawiła się Rada, stanęła między nim i Maksymem i zaczęła głośno, dźwięcznie krzyczeć — najpierw na wąsacza, a potem na Maksyma. Maksym nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, wąsacz zaś nieprzyjemnie się roześmiał, wziął swoją laskę, schował do niej nóż i spokojnie skierował się do wyjścia. W drzwiach odwrócił się, rzucił kilka niegłośnych słów i zniknął.
Rada biała i z drżącymi wargami podniosła przewrócone krzesło, wytarła serwetką brunatną ciecz rozlaną na stole, zabrała brudne naczynia, wróciła i coś powiedziała do Maksyma. Maksym odpowiedział „tak”, ale to nie pomogło. Rada powtórzyła to samo rozdrażnionym głosem, chociaż Maksym czuł, że jest nie tyle zła, ile przestraszona. „Nie” — powiedział Maksym i baba przy bufecie zaczęła tak potwornie wrzeszczeć i trząść tłustymi policzkami, że musiał się wreszcie przyznać: „Nie rozumiem”.
Jędza wyskoczyła zza barierki nie przestając ani na chwilę wrzeszczeć, podbiegła do Maksyma, stanęła przed nim, ujęła się pod boki i ciągle hałasowała. Potem chwyciła go za odzież i zaczęła brutalnie wywracać kieszenie. Oszołomiony Maksym nie bronił się. Powtarzał tylko: „Nie trzeba” i żałośnie spoglądał na Radę. Otyła ciotka pchnęła go w pierś, popędziła znów do siebie za barierkę i jakby podejmując straszliwą decyzję chwyciła za słuchawkę. Maksym zrozumiał, że nie znalazła przy nim tych wszystkich różowych i zielonych papierków z fioletowymi pieczęciami, bez których tu najwidoczniej nie wolno się pojawiać w miejscach publicznych.
— Fank! — powiedział z uczuciem. — Fank źle. Iść. Źle.
Potem wszystko jakoś nieoczekiwanie się rozładowało. Rada powiedziała coś do otyłej niewiasty, która rzuciła słuchawkę, pobulgotała jeszcze trochę i uspokoiła się. Rada usadziła Maksyma na poprzednim miejscu, postawiła przed nim nowy kubek z piwem i ku jego nieopisanej radości usiadła obok. Przez pewien czas wszystko szło dobrze. Rada zadawała pytania, Maksym promieniejąc z zadowolenia odpowiadał na nie: „Nie rozumiem”. Otyła ciotka burczała w oddali. Maksym wytężył wszystkie siły, zbudował jeszcze jedno zdanie i oświadczył, że „deszcz chodzi massaraksz źle mgła”. Rada zaniosła się śmiechem, a potem przyszła jeszcze jedna młodziutka, dosyć sympatyczna dziewczyna i przywitała się ze wszystkimi. Rada z nią wyszła i po chwili zjawiła się już bez fartuszka, w błyszczącym czerwonym płaszczu z kapturem i dużą kraciastą torbą w ręku.
— Chodźmy — powiedziała i Maksym poderwał się z miejsca.
Ale tak od razu nie udało się wyjść. Otyła baba znów podniosła krzyk. Znów coś się jej nie podobało, znów czegoś żądała. Tym razem wymachiwała piórem i kartką papieru. Przez chwilę Rada się z nią spierała, ale podeszła druga dziewczyna i stanęła po stronie jędzy. Chodziło o coś oczywistego i Rada wreszcie ustąpiła. Wtedy we trójkę podeszły do Maksyma. Najpierw kolejno i chórem zadawały jedno i to samo pytanie, którego oczywiście nie rozumiał, i tylko bezradnie rozkładał ręce. Potem Rada kazała wszystkim zamilknąć, leciutko poklepała Maksyma po piersi i spytała:
— Mak Sym?
— Maksym — poprawił ją.
— Mak? Sym?
— Maksym. Mak nie trzeba, Sym nie trzeba. Maksym.
Wówczas Rada przystawiła palec do swego noska i powiedziała:
— Rada Gaal. Maksym…
Maksym zrozumiał wreszcie, że dla jakichś powodów chcą znać jego nazwisko. To było dziwne, ale znacznie bardziej uderzyło go co innego.
— Gaal? — powiedział pytającym tonem. — Gaj Gaal?
Zapadła cisza. Wszyscy byli zaskoczeni.
— Gaj Gaal — powtórzył Maksym radośnie. — Gaj dobry mężczyzna.
Podniósł się hałas. Wszystkie kobiety mówiły naraz. Rada targała Maksyma za ubranie i o coś pytała. Widać było, że ją strasznie ciekawi, skąd Maksym zna Gaja. Gaj, Gaj, Gaj słychać było ciągle w potoku niezrozumiałych słów. O nazwisku Maksyma zapomniano.
— Massaraksz! — powiedziała wreszcie tłusta ciotka i zachichotała. Dziewczęta również się roześmiały. Rada wręczyła Maksymowi swą kraciastą torbę, wzięła go pod rękę i wyszła z nim na ulicę, pod ciągle padający deszcz.
Przeszli do końca tę źle oświetloną uliczkę i skręcili w jeszcze ciemniejszy zaułek z drewnianymi, powykrzywianymi domami po obu stronach brudnej, nierówno wybrukowanej jezdni; potem skręcili jeszcze raz i jeszcze raz. Krzywe uliczki były puste, nie spotkali ani jednego człowieka. W kaprawych okienkach za zasłonkami świeciły się różnobarwne abażury, czasami dobiegała przytłumiona muzyka i chóralne śpiewy zgrzytliwych głosów.
Początkowo Rada z ożywieniem trajkotała, często powtarzając imię Gaja, Maksym zaś co chwilę potwierdzał, że Gaj jest dobry, ale dorzucał po niemiecku, że nie wolno bić ludzi po twarzy, że to jest bardzo dziwne i że on tego nie rozumie. Jednak w miarę tego, jak ulice stawały się coraz węższe, ciemniejsze i bardziej błotniste, Rada coraz częściej milkła. Czasami zatrzymywała się i wpatrywała w ciemność. Maksym pomyślał, że wybiera możliwie suchą drogę, ale ona szukała w ciemności czegoś innego, ponieważ kałuż nie dostrzegała i Maksym musiał za każdym razem leciutko odciągać ją na suchsze miejsce, tam zaś, gdzie nie było suchszych miejsc, brał ją pod pachę i przenosił, co wprawdzie sprawiało jej przyjemność, ale nie zagłuszało lęku.
Im dalej odchodzili od jadłodajni, tym bardziej się bała. Początkowo Maksym próbował nawiązać z nią kontakt nerwowy, aby dodać jej trochę odwagi i pewności siebie, ale mu się to, tak samo jak w przypadku Fanka, nie udało. Kiedy wyszli spomiędzy ruder i znaleźli się na zupełnie już okropnej, gruntowej drodze, pomiędzy ciągnącym się bez końca mokrym płotem z zardzewiałym drutem kolczastym u góry i czarnym jak noc cuchnącym pustkowiem bez jednego światła, Rada zupełnie się rozkleiła i była bliska płaczu. Maksym, aby ją choć odrobinę podnieść na duchu, zaczął śpiewać na całe gardło wszystkie najweselsze ze znanych mu piosenek po kolei. Trochę pomogło to, ale nie na długo, zaledwie do końca płotu, bo później znów zaczęły się długie, żółte, jednopiętrowe domy, z ciemnymi oknami, spoza których pachniało stygnącym metalem, organicznymi smarami i jeszcze jakimś duszącym czadem. Mętnie świeciły rzadkie latarnie, a w oddali, pod jakimś parszywym głuchym łukiem, stali nastroszeni, mokrzy ludzie. Rada zatrzymała się. Wczepiła w jego rękę i zaczęła coś mówić gorączkowym, przerywanym szeptem. Była pełna strachu. Bała się o siebie i jeszcze bardziej o Maksyma. Szepcząc pociągnęła go do tyłu. Posłuchał, bo sądził, że to jej pomoże, ale później zrozumiał, że to po prostu akt rozpaczy i zatrzymał się.