— Pięknie! — wykrzyknął pan lekarz sztabowy klepiąc się po bokach.
A wariat nie mógł się uspokoić. Teraz rysował już nie zwierzę, ale najwyraźniej jakiś aparat, podobny do wielkiej przezroczystej miny. W środku miny bardzo sprytnie wyrysował siedzącego ludzika, postukał po nim palcem, a później tym samym palcem po swojej piersi i powiedział: „Mach-sym”.
— Tę banię mógł zobaczyć nad rzeką — powiedział Zef, który bezszelestnie podszedł do nich. — Taką samą spaliliśmy tej nocy. Ale potworów… — pokręcił głową.
Pan lekarz sztabowy jakby dopiero teraz go zobaczył.
— A profesor! — wykrzyknął z przesadną radością. — A ja się zastanawiałem, co to w kancelarii tak śmierdzi. Czy byłby pan tak uprzejmy, kolego, wygłaszać swoje głębokie sądy z tamtego kąta? Będę bardzo zobowiązany.
Waribobu zachichotał, a pan rotmistrz powiedział surowo:
— Stańcie przy drzwiach, Zef, i nie zapominajcie się.
— No dobra — powiedział pan lekarz sztabowy. — Co ma pan zamiar z nim zrobić, Toot?
— To zależy od pańskiej diagnozy, Zogu — odpowiedział pan rotmistrz. — Jeśli to symulant, przekażę go prokuraturze, tam się zorientują. A jeżeli to, wariat…
— On nie symuluje, Toot! — powiedział z wielkim przekonaniem pan lekarz sztabowy. — W prokuraturze nie ma nic do roboty. Znam natomiast pewne miejsce, gdzie się nim bardzo zainteresują. Gdzie jest brygadier?
— Brygadier jest na trasie.
— To nie ma zresztą znaczenia. Przecież pan jest dyżurnym, Toot? No więc niech pan wyśle tego ciekawego chłopaczka pod ten adres… — pan lekarz sztabowy odwrócił się, pochylił nad barierką i coś napisał na odwrocie ostatniego rysunku.
— A co to takiego? — zapytał pan rotmistrz.
— To? To pewna instytucja, która będzie panu wdzięczna za tego szaleńca. Ręczę za to, Toot.
Pan rotmistrz niepewnie obracał w palcach blankiet, potem odszedł w najdalszy kąt kancelarii i poprosił do siebie lekarza sztabowego. Pewien czas rozmawiali półgłosem, tak że zrozumieć było można tylko urywki z wypowiedzi pana Zogu: „…Departament Propagandy… Niech pan pośle przez zaufanego… Nie taka znów tajemnica!… Zaręczam panu… Każe mu pan zapomnieć… Przecież, do diabła, ten smarkacz i tak niczego nie zrozumie!…”
— Dobrze — powiedział wreszcie pan rotmistrz. — Niech pan napisze list przewodni. Kapral Waribobu!
Kapral uniósł siedzenie.
— Dokumenty podróżne szeregowca Gaala są gotowe?
— Tak jest.
— Wpiszcie do rozkazu wyjazdu konwojowego Mach-syma. Konwojowany bez kajdanek, dozwolona podróż w wagonie publicznym. Szeregowy Gaal!
Gaj stuknął obcasami i wyprężył się.
— Na rozkaz, panie rotmistrzu!
— Zanim zameldujecie się w nowym miejscu służby w naszej stolicy, doprowadzicie zatrzymanego pod adres wymieniony na tej kartce. Po wykonaniu rozkazu kartkę oddać oficerowi dyżurnemu w nowym miejscu służby. Adres zapomnicie. To wasze ostatnie zadanie, Gaal, i oczywiście wykonacie je tak, jak przystoi dzielnemu legioniście.
— Tak jest, panie rotmistrzu! — wrzasnął Gaj ogarnięty nieopisanym zachwytem. Fala radości, dumy, szczęścia, gorąca fala upojenia zalała go, poderwała, poniosła ku niebu. O, te rozkoszne chwile zachwytu, niezapomniane chwile wstrząsające podstawami istnienia, minuty, kiedy wyrastają skrzydła, kiedy chce się ognia i rozkazu, kiedy pragnie się, żeby rozkaz zjednoczył cię z ogniem, rzucił cię w ogień, na tysiące wrogów, na ziejące lufy, przeciw milionom kul. O, ogniu! O, chwało! Rozkaz, rozkaz! I oto nadeszło to najważniejsze!… Oto staje ten rosły, silny i piękny mężczyzna, duma brygady, nasz kapral Waribobu, staje niczym ognista pochodnia, niczym posąg chwały i wierności i zaczyna śpiewać, a my wszyscy podchwytujemy, wszyscy jak jeden mąż…
Śpiewali wszyscy. Śpiewał pan rotmistrz Toot, wzór oficera, najlepszy z najlepszych, za którego tak chciałoby się natychmiast, w rytm tego marsza oddać życie, duszę, wszystko… Śpiewał pan lekarz sztabowy Zogu, wzór samarytanina, szorstki jak prawdziwy żołnierz i czuły jak ręce matki… Śpiewał też nasz kapral Waribobu, nasz do szpiku kości, stary wojak, weteran posiwiały w bojach… O, jak połyskują medale na jego wytartym, wysłużonym mundurze. Dla niego nie istnieje nic oprócz służby… Czy znacie nas, ukochani nasi Płomienni Chorążowie? Unieście wasze zmęczone twarze i spójrzcie; wszak widzicie wszystko, musicie więc widzieć i to, że jesteśmy tu, na odległych, okrutnych rubieżach naszego kraju i że z zachwytem umrzemy w męczarniach za szczęście Ojczyzny!…
Ale… cóż to? On nie śpiewa, rozkraczył się i stoi oparty o barierę i wierci swoim głupim brązowym łbem, i biega ślepiami, i ciągle szczerzy zębiska… Komu pokazujesz zęby, draniu? O, jakby się chciało podejść i z rozmachu żelazną pięścią walnąć w tę wstrętną gębę… Ale nie wolno, nie wolno: przecież to tylko pomyleniec, żałosny kaleka, prawdziwe szczęście jest dla niego niedostępne, to ślepy i marny, żałosny ułomek człowieka. A Zef, rudy bydlak, skręca się w kącie z nieznośnego bólu. Ten to co innego: was zawsze boli głowa, kiedy nam brakuje tchu z zachwytu, kiedy śpiewamy nasz bojowy marsz i gotowiśmy rozerwać sobie płuca, aby dośpiewać go do końca! Katorżnik, rudy bandyta! Za kłaki cię, za twoją obrzydliwą brodę! Wstawaj, bydlaku! Stój na baczność, kiedy legioniści śpiewają swój marsz! I po łbie, po łbie, po brudnym pysku, po bezczelnych rybich ślepiach. O tak, o tak…
Gaj odepchnął katorżnika i stuknąwszy obcasami obrócił się do pana porucznika. Jak zawsze po ataku zachwytu coś mu dzwoniło w uszach i świat cudownie rozpływał się i kołysał przed oczami.
Kapral Waribobu fioletowy z wysiłku popiskiwał i trzymał się za pierś. Pan lekarz sztabowy, spocony i purpurowy, chciwie pił wodę prosto z karafki i wyciągnął chusteczkę z kieszeni. Pan rotmistrz chmurzył się z nieobecnym wyrazem twarzy, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Pod progiem, niczym brudny stos kraciastych łachmanów, tarzał się Zef. Twarz miał pokiereszowaną, zalaną krwią i cicho pojękiwał przez zęby. A Mach-sym już się nie uśmiechał. Twarz mu zastygła, zrobiła się podobna do zwyczajnej ludzkiej twarzy. Nieruchomymi, okrągłymi oczami patrzył na Gaja. Usta miał na pół otwarte.
— Szeregowy Gaal — odezwał się skrzekliwym głosem pan rotmistrz. — Ee… Coś chciałem wam powiedzieć… Czy też już powiedziałem?… Niech pan poczeka, Zogu. Proszę mi zostawić chociaż łyk wody…
Rozdział III
Maksym przebudził się i od razu poczuł, że głowa mu ciąży. W pokoju było duszno. Znowu w nocy zamknęli okno. Zresztą i otwarte niewiele dawało. Miasto było zbyt blisko i w ciągu dnia unosiła się nad nim nieruchoma chmura wstrętnych oparów. Wiatr przynosił je tutaj i nie pomagała ani odległość, ani czwarte piętro, ani też park na dole. Dobrze by było teraz wziąć natrysk jonowy — — pomyślał Maksym — i wyskoczyć do parku, ale nie do tego parszywego, na poły zgniłego, szarego od kopciu, lecz do naszego gdzieś pod Gladbachem, nad brzegiem srebrzystego Nirsu, przebiec z piętnaście kilometrów dookoła jeziora nie licząc się z siłami, do siódmego potu; przepłynąć jezioro, a później ze dwadzieścia minut przespacerować się po dnie, pogimnastykować płuca, połazić wśród oślizłych podwodnych głazów… Zerwał się, otworzył na oścież okno, wychylił się pod siąpiący deszczyk, głęboko wciągnął wilgotne, zanieczyszczone powietrze i zakrztusił się nim. Kropelki deszczu pozostawiły metaliczny posmak na języku. Autostradą z sykiem i świstem mknęły samochody. W dole, pod oknem, lśniło mokre listowie, na wysokim, kamiennym ogrodzeniu połyskiwało tłuczone szkło. Po parku chodził człowiek w mokrej pelerynie i zgrabiał na stosy opadłe liście. Spoza zasłony deszczu niewyraźnie majaczyły ceglane budynki jakiejś fabryki na peryferiach miasta. Z dwóch wysokich kominów jak zwykle leniwie wypełzały i opadały ku ziemi grube smugi jadowitego dymu.