Выбрать главу

— Idź — powiedziała Ryba. — Ubierz się. Trzeba.

Maksym zrozumiał, że w jego losie następuje wreszcie długo oczekiwany zwrot, że ktoś gdzieś coś zdecydował. Zapominając o wskazówkach Ryby od razu zrzucił z siebie obrzydliwą kapotę i przy pomocy nieznajomego ubrał się w nowy strój. Strój ten zdaniem Maksyma nie odznaczał się ani pięknością, ani wygodą, ale był dokładnie taki sam, jaki miał na sobie nieznajomy. Można było nawet przypuścić, że nieznajomy podarował mu swoje zapasowe odzienie, gdyż rękawy były za krótkie, a spodnie wisiały z tyłu jak worek i opadały. Zresztą wszystkim obecnym wygląd Maksyma w nowej odzieży wyraźnie przypadł do gustu. Nieznajomy mruczał coś z aprobatą, Ryba, złagodziwszy wyraz twarzy tak dalece, jak to jest tylko dla leszcza możliwe, wygładzała mu rękawy i obciągała kurtkę i nawet Kinkiet blado się uśmiechał ukryty za pulpitem.

— Chodźmy — powiedział nieznajomy i skierował się ku drzwiom, przez które wytoczył się rozwścieczony Hipopotam.

— Do widzenia — powiedział Maksym do Ryby. — Dziękuję — dodał w lincosie.

— Do widzenia — odpowiedziała Ryba. — Maksym dobry. Zdrowy. Trzeba.

Zdaje się, że była wzruszona. Maksym skinął ręką blademu Kinkietowi i pośpieszył za nieznajomym.

Przeszli przez kilka pokojów zastawionych niezgrabną, archaiczną aparaturą, zjechali hałaśliwą, jazgoczącą windą na parter i znaleźli się w obszernym, niskim przedsionku, dokąd Gaj kilka dni temu przyprowadził Maksyma. Tak samo jak kilka dni temu znowu trzeba było czekać, zanim wypisze się jakieś papiery, zanim śmieszny człowieczek w zabawnym nakryciu głowy, nagryzmoli coś na różowych blankietach, a czerwonooki nieznajomy nagryzmoli coś na zielonych blankietach i pannica ze wzmacniaczami optycznymi na oczach postawi na tych blankietach fioletowe pieczęcie; potem zaś wszyscy zamieniają się blankietami i pieczęciami, myląc się przy tym, wrzeszcząc na siebie i chwytając za słuchawkę telefoniczną; i wreszcie człowieczek w zabawnym nakryciu głowy bierze sobie dwa zielone i jeden różowy blankiet, przy czym różowy blankiet rozdziera na dwie części i jedną z nich oddaje pannicy stawiającej pieczęcie; natomiast łuszczący się nieznajomy dostaje dwa różowe blankiety, gruby błękitny kartonik i w dodatku okrągły metalowy żeton z wybitnym na nim napisem i wszystko to w chwilę później oddaje rosłemu człowiekowi z błyszczącymi guzikami, stojącemu przy drzwiach wejściowych o dwadzieścia kroków od ludzika w zabawnym nakryciu głowy. Kiedy wreszcie wychodzą na ulicę, rosły zaczyna nagle ochryple krzyczeć i czerwonooki nieznajomy wraca, i okazuje się, że zapomniał wziąć gruby błękitny kartonik, zabiera więc błękitny kartonowy kwadracik i z głębokim westchnieniem wpycha gdzieś w zanadrze. Dopiero wtedy Maksym, który już zdążył przemoknąć na deszczu, może zająć miejsce w nieracjonalnie długim automobilu po prawej stronie czerwonookiego, który jest rozdrażniony, sapie i często powtarza ulubione zaklęcia Hipopotama: „Massaraksz”.

Samochód zawarczał, miękko ruszył z miejsca, wydobył się z nieruchomego stada innych samochodów, pustych i mokrych, przetoczył się po dużym asfaltowym placyku przed gmachem, wyminął ogromny klomb zwiotczałych kwiatów, przejechał wzdłuż wysokiej żółtej ściany usianej na szczycie tłuczonym szkłem, zbliżył się do wylotu na szosę i ostro zahamował.

— Massaraksz — syknął znów czerwonooki i wyłączył silnik.

Szosą ciągnęła długa kolumna jednakowych, plamistych ciężarówek o nadwoziach z krzywo nitowanej, giętej blachy. Nad żelaznymi burtami sterczały szeregi nieruchomych okrągłych przedmiotów połyskujących mokrym metalem. Ciężarówki posuwały się bez pośpiechu, zachowując między sobą jednakowe odstępy i wionąc okropnym smrodem organicznych spalin.

Maksym obejrzał drzwiczki po swojej stronie, zorientował się, co do czego służy i podniósł szybę. Czerwonooki nie patrząc na niego wypowiedział długie zdanie, całkowicie niezrozumiałe.

— Nie rozumiem — powiedział Maksym.

Czerwonooki zwrócił ku niemu zdziwioną twarz i sądząc z intonacji o coś zapytał. Maksym pokręcił głową.

— Nie rozumiem — powtórzył.

Czerwonooki zdziwił się jakby jeszcze bardziej, sięgnął do kieszeni i wydobył płaskie pudełeczko pełne długich, białych pałeczek, jedną wsunął sobie do ust, a pozostałe zaproponował Maksymowi. Maksym z uprzejmości przyjął pudełeczko i zaczął je oglądać. Pudełeczko było zrobione z kartonu i silnie pachniało jakimiś suszonymi roślinami. Maksym wziął jedną z pałeczek, odgryzł kawałek i zaczął żuć. Następnie pospiesznie opuścił szybę, wychylił się i splunął. To nie nadawało się do jedzenia.

— Nie trzeba — powiedział zwracając pudełko czerwonookiemu. — Niesmaczne.

Czerwonooki patrzył na niego z otwartymi ustami. Biała pałeczka zwisała mu z wargi. Maksym zgodnie z miejscowymi zwyczajami dotknął końca swego nosa i przedstawił się: „Maksym”. Czerwonooki coś odburknął, w jego ręce nagle pojawił się płomyk, w którym zanurzył koniec białej pałeczki. Samochód natychmiast wypełnił się mdlącym dymem.

— Massaraksz! — wykrzyknął Maksym z oburzeniem i otworzył drzwiczki. — Nie trzeba!

Zrozumiał, do czego służyły te pałeczki. W wagonie, w którym jechał razem z Gajem, prawie wszyscy mężczyźni zatruwali powietrze dokładnie takim samym dymem, ale posługiwali się w tym celu nie białymi pałeczkami, lecz krótkimi i długimi drewnianymi przedmiotami przypominającymi starożytne dziecięce fujarki. Wdychali jakiś narkotyk, co było zwyczajem niewątpliwie nader szkodliwym i wówczas w wagonie Maksym pocieszył się tylko tym, że sympatyczny Gaj był najwidoczniej również zdecydowanym przeciwnikiem tego zwyczaju.

Nieznajomy pospiesznie wyrzucił narkotyczną pałeczkę przez okno i pomachał dłonią przed swoją twarzą. Maksym na wszelki wypadek również pomachał dłonią, a potem się powtórnie przedstawił. Okazało się, że czerwonooki nazywa się Fank, i na tym rozmowa się zakończyła. Siedzieli tak z pięć minut spoglądając na siebie przychylnie i kolejno pokazując sobie nieskończoną kolumnę ciężarówek powtarzali: „Massaraksz”. Później kolumna przejechała i Fank wydostał się na szosę.

Najwyraźniej bardzo się spieszył. Silnik zahuczał niskim basem, później Fank włączył jakieś paskudnie wyjące urządzenie i nie przestrzegając, zdaniem Maksyma, żadnych prawideł bezpieczeństwa jazdy popędził autostradą wyprzedzając kolumnę i wymijając w ostatniej chwili samochody mknące z przeciwka.

Wyprzedzili kolumnę ciężarówek; ominęli, ledwie nie wpadając na pobocze, szeroki czerwony pojazd z samotnym, bardzo mokrym kierowcą; przemknęli obok drewnianego wózka na chybotliwych kołach ze szprychami, ciągniętego przez mokre zwierzę kopalne; zagnali rykiem do rowu grupę pieszych ubranych w brezentowe płaszcze; wpadli pod korony wielkich, rozłożystych drzew, rosnących szeregami po obu stronach drogi… Fank ciągle zwiększał szybkość, strumienie nadbiegającego powietrza ryczały w owiewkach, wystraszone wyciem pojazdy jadące przodem przyciskały się do pobocza ustępując mu drogi. Samochód wydał się Maksymowi nieprzystosowany do takich szybkości, zbyt mało stateczny i było mu odrobinę nieprzyjemnie.

Wkrótce drogę obsiadły domy, samochód wpadł do miasta i Fank był zmuszony gwałtownie zmniejszyć prędkość.

Ulice były niewspółmiernie wąskie. Automobil Fanka ledwie się wlókł, ściśnięty ze wszystkich stron najróżniejszymi pojazdami. Z przodu, zasłaniając pół nieba, piętrzyła się tylna ściana furgonu pokryta niezgrabnymi, wielobarwnymi napisami i prymitywnymi wizerunkami zwierząt i ludzi. Z lewej, nie wyprzedzając ani nie pozostając w tyle, pełzły dwa jednakowe samochody zatłoczone gestykulującymi mężczyznami i kobietami. Pięknymi kobietami, efektownymi, nie to, co Ryba. Jeszcze bardziej w lewo guzdrała się z żelaznym jazgotem jakaś odmiana pociągu elektrycznego, co chwilę sypiącego snopami błękitnych i zielonych iskier. Wagony były do ostateczności zapchane pasażerami, którzy zwisali pęczkami również ze wszystkich drzwi. Po prawej biegł nieruchomy pas asfaltu niedostępny dla pojazdów. Po tym pasie gęstymi strumieniami szli ludzie w mokrych ubraniach wszystkich odcieni czerni i szarości. Ludzie zderzali się, wyprzedzali wzajemnie, uskakiwali z drogi, przeciskali się przez tłum, co chwila wpadali do otwartych jaskrawo oświetlonych drzwi i mieszali się z gromadami mrowiącymi się za ogromnymi zapoconymi witrynami, a czasami nagle zbierali się w wielkie grupy tworząc korki i wiry, wyciągając szyje i usiłując na coś popatrzeć. Było tam bardzo dużo chudych i bladych twarzy, bardzo podobnych do twarzy Ryby, prawie wszyscy byli brzydcy, nadmiernie, niezdrowo szczupli, zbyt bladzi, niezręczni i kanciaści… Ale śmieli się często i chętnie, zachowywali się swobodnie, oczy im błyszczały, wszędzie odzywały się ożywione głosy. — To chyba jednak wygląda na szczęśliwy świat — pomyślał Maksym. W każdym razie ulice, chociaż brudne, nie są jednak zawalone odpadkami, domy też wyglądają dosyć wesoło, prawie we wszystkich oknach ze względu na pochmurny dzień pali się światło: widocznie elektryczności im nie brakuje. Radośnie mrugają ogłoszenia reklamowe, a co się tyczy zapadniętych twarzy, to przy takim hałasie i przy takim zanieczyszczeniu powietrza trudno czegoś innego oczekiwać. Świat ubogi, nie zagospodarowany, niezbyt zdrowy… A jednak na oko dosyć szczęśliwy.