Usłuchała go jak dziecko. Poprowadził ją i nagle pojął, że ona boi się tych mokrych postaci i bardzo się zdziwił, gdyż nie było w nich nic strasznego i niebezpiecznego. Po prostu zwykli, skuleni pod deszczem tubylcy stoją sobie i trzęsą się od wilgoci. Najpierw było ich dwóch, potem skądś zjawił się trzeci i czwarty z ognikami narkotycznych pałeczek.
Maksym szedł pustą ulicą pomiędzy żółtymi domami prosto na te postacie, a Rada coraz mocniej przytulała się do niego, aż wreszcie objął ją za ramiona. Przyszło mu nagle do głowy, że się myli, że Rada drży nie ze strachu, lecz po prostu z zimna. W zmokniętych ludziach nie było niczego niebezpiecznego. Przeszedł obok nich, obok tych przygarbionych, zziębniętych osobników trzymających ręce w kieszeniach, przytupujących dla rozgrzewki, żałosnych, zatrutych narkotykami i ci nawet jakby w ogóle nie zauważyli ani jego, ani Rady, chociaż przeszedł tak blisko, że słyszał ich niezdrowy, przerywany oddech. Myślał, że może teraz Rada się trochę uspokoi, bo byli już pod łukiem, gdy nagle z przodu, jak spod ziemi, jakby prosto z żółtych ścian pojawiła się i stanęła w poprzek drogi następną czwórka takich samych zmokniętych i żałosnych indywiduów. Ale jeden z nich miał długą, grubą laskę i Maksym go poznał.
Pod odrapaną kopułą łuku chwiała się w przeciągu goła żarówka, ściany były pokryte pleśnią i popękane, pod nogami leżał brudny, potrzaskany cement ze śladami wielu nóg i opon samochodowych. Z tyłu donośnie zatupotało. Maksym obejrzał się: dopędzali go ci czterej, których wyminął. Biegli nierówno oddychając, nie wyjmując rąk z kieszeni i wypluwając w biegu swoje wstrętne narkotyczne pałeczki… Rada krzyknęła zdławionym głosem, puściła jego rękę i nagle zrobiło się ciasno. Maksym został przyciśnięty do ściany, dokoła niego stali ludzie, którzy nie dotykali go, trzymali ręce w kieszeniach, nawet na niego nie patrzyli, po prostu stali i nie pozwalali się ruszać. Ponad ich głowami Maksym zobaczył, że dwóch trzyma Radę za ręce, a wąsaty podchodzi do niej, bez pośpiechu przekłada laskę do lewej ręki, a prawą tak samo niespiesznie i leniwie bije ją po twarzy…
To było do tego stopnia koszmarne i niesłychane, że Maksym stracił poczucie rzeczywistości. Coś się w jego mózgu przełączyło. Ludzie zniknęli. Było tylko dwoje ludzi: on i Rada, pozostali zaś zniknęli. Zamiast nich niezręcznie i przerażająco dreptały w błocie okropne i niebezpieczne zwierzęta. Zniknęło miasto, zniknęła żarówka pod sklepieniem łuku. Był kraj nieprzebytych gór, kraina Oz na Pandorze, jaskinia, podstępna pułapka zastawiona przez nagie, plamiste małpy, do jaskini obojętnie zaglądał rozmyty żółty księżyc i trzeba było walczyć o życie. Zaczął więc walczyć, tak samo jak walczył wtedy na Pandorze.
Czas posłusznie zwolnił, sekundy wydłużyły się w nieskończoność i w trakcie każdej można było wykonać bardzo wiele różnych ruchów, zadać wiele ciosów i widzieć jednocześnie wszystkich. Te małpy były bardzo nieruchawe, przywykłe do innej zwierzyny i chyba po prostu nie zdążyły pojąć, że pomyliły się w wyborze ofiary, że najmądrzej byłoby po prostu uciec, ale również próbowały walczyć… Maksym chwytał kolejną bestię za dolną szczękę, szarpnięciem wykręcał podatną głowę ku górze, ciął grzbietem dłoni w bladą, pulsującą szyję i natychmiast obracał się ku następnej, chwytał, wykręcał, ciął. Wszystko to odbywało się w oparach cuchnących, drapieżnych oddechów, w huczącej ciszy jaskini, w żółtym półmroku. Brudne krzywe pazury wpiły mu się w szyję i puściły, żółte kły głęboko wgryzły się w ramię i również puściły… Obok nie było już nikogo, a do wyjścia z jaskini spieszył przywódca stada z maczugą, gdyż podobnie jak wszyscy przywódcy miał najszybszą reakcję i pierwszy zrozumiał, co się dzieje. Maksym przelotnie pożałował go — najszybsza reakcja przywódcy była jednak bardzo powolna: sekundy były coraz dłuższe i szybkonogi ledwie przebierał nogami. Maksym prześlizgnął się między sekundami, dopadł go, zarąbał w biegu i natychmiast się zatrzymał. Czas znów zaczął płynąć normalnie, pieczara zmieniła się w łuk, księżyc w żarówkę, a kraina Oz na Pandorze przekształciła się znów w niepojęte miasto na niepojętej planecie, bardziej niezrozumiałej niż sama Pandora…
Maksym stał odpoczywając z opuszczonymi, mrowiącymi rękami. U jego nóg z trudem poruszał się wąsaty herszt. Krew ciekła ze zranionego ramienia. Rada wzięła jego rękę i przytknęła do swojej mokrej twarzy. Na brudnej cementowej podłodze leżały niczym worki ciała. Machinalnie je policzył: sześciu łącznie z hersztem i pomyślał, że dwóch zdołało uciec. Dotknięcie Rady sprawiało mu ogromną przyjemność. Ci, którzy uciekli, zdołali to uczynić, bo ich nie ścigał, choć mógł ich dopędzić; jeszcze teraz słyszał paniczny stukot ich buciorów w końcu tunelu. Ci zaś, którzy nie zdołali uciec, leżą i niektórzy z nich umrą, niektórzy już są martwi. Wiedział już teraz, że są to mimo wszystko ludzie, a nie małpy lub pancerne wilki, chociaż ich oddech był cuchnący, dotknięcia brudne, a zamiary drapieżne i obrzydliwe. Odczuwał jednak coś w rodzaju żalu, miał świadomość straty, jakby stracił czystość, nieodłączną cząstkę dawnego Maksyma i wiedział, że dawny Maksym zniknął na zawsze. Ta świadomość była trochę gorzka, lecz budziła w nim jakąś nieznaną dumę…
— Chodźmy, Maksym — powiedziała cichutko Rada.
Posłusznie poszedł za nią.
— Słowem, pozwoliłeś mu uciec.
— Nic nie mogłem zrobić… Sam pan wie, jak to bywa.
— Niech to diabli wezmą, Fank! Nie musiałeś przecież nic robić. Wystarczyło wziąć ze sobą kierowcę.
— Wiem, że zawiniłem. Ale kto mógł się spodziewać…
— To już wiem. Co przedsięwziąłeś?
— Jak tylko mnie wypuścili, natychmiast zadzwoniłem do Megi, ale nic nie wiedział. Jeśli on wróci, Mega natychmiast mnie zawiadomi. Następnie objąłem obserwacją wszystkie szpitale dla umysłowo chorych. On nie może daleko odejść, po prostu nie dadzą mu uciec, bo zbyt się rzuca w oczy.
— Co więcej?
— Postawiłem w stan alarmu swoich ludzi w policji. Kazałem zwracać im uwagę na wszelkie wykroczenia, łącznie z łamaniem przepisów ruchu ulicznego. On nie ma dokumentów. Zarządziłem, aby donoszono mi o wszystkich zatrzymanych bez dokumentów. On nie ma żadnej szansy ukryć się, jeśli nawet będzie chciał. Moim zdaniem to jest sprawa dwóch, trzech dni. Prosta sprawa.
— Prosta… Co mogło być prostszego niż wsiąść w samochód, pojechać do Ośrodka Telewizyjnego i przywieźć tu człowieka… Ale nawet z tym nie dałeś sobie rady.
— Moja wina. Ale taki zbieg okoliczności…
— Już powiedziałem, że nie interesują mnie okoliczności. Czy on rzeczywiście robi wrażenie umysłowo chorego?
— Trudno powiedzieć… Chyba najbardziej przypomina dzikusa. Dobrze wymytego i wypielęgnowanego górala. Ale mogę sobie łatwo wyobrazić sytuację, w której wezmę go za wariata. W dodatku ten nieustanny idiotyczny uśmiech, kretyński bełkot zamiast normalnej mowy… I w ogóle to jakiś dureń…
— Rozumiem. Aprobuję twoje posunięcia. I jeszcze jedno, Fank. Porozum się z podziemiem.
— Co?!
— Jeśli go nie znajdziecie w ciągu najbliższych kilku dni, to on z pewnością wypłynie w podziemiu.
— Nie rozumiem, co by miał dzikus robić w podziemiu.
— W podziemiu jest wielu dzikusów. Nie zadawaj zresztą głupich pytań, tylko rób, co ci każę. Jeśli go przegapisz jeszcze raz, zwolnię cię.
— Drugi raz to się nie powtórzy.
— Bardzo się cieszę. Co jeszcze?
— Ciekawe pogłoski na temat Bąbla.
— Bąbla? Jakie?
— Proszę mi wybaczyć, Wędrowcze… Jeśli pan pozwoli, to wolałbym szeptem, na ucho…