— Bąbla? Jakie?
— Proszę mi wybaczyć, Wędrowcze… Jeśli pan pozwoli, to wolałbym szeptem, na ucho…
Część druga. LEGIONISTA
Rozdział V
Po zakończeniu instruktażu pan rotmistrz Czaczu zarządził:
— Kapral Gaal zostanie. Reszta jest wolna.
Kiedy pozostali dowódcy drużyn wyszli gęsiego, jeden za drugim, pan rotmistrz przez pewien czas przyglądał się Gajowi, kołysząc się na krześle i pogwizdując starą żołnierską piosenkę „Daj spokój, mamusiu”. Pan rotmistrz Czaczu był zupełnie niepodobny do pana rotmistrza Toota. Był niski, ogorzały na twarzy, znacznie starszy od Toota i miał wielką łysinę. Do niedawna był oficerem liniowym, czołgistą, uczestnikiem ośmiu nadmorskich incydentów zbrojnych. Miał pięć orderów i trzy naszywki za ciężkie rany. Opowiadano o fantastycznym pojedynku Czaczu z białą łodzią podwodną, kiedy to jego czołg otrzymał bezpośrednie trafienie i zapalił się, a on nadal strzelał, póki nie stracił przytomności wskutek straszliwych oparzeń; że na całym ciele ma obcą transplantowaną skórę. W lewej dłoni brakowało mu trzech palców. Był bezpośredni i szorstki jak prawdziwy wojak i w przeciwieństwie do opanowanego pana rotmistrza Toota nigdy nie uważał za stosowne kryć humorów ani przed podwładnymi, ani przed zwierzchnikami. Jeżeli był wesoły, to cała brygada wiedziała, że pan rotmistrz jest dziś wesoły, ale jeśli się już złościł i pogwizdywał „Daj spokój, mamusiu”…
Patrząc mu w oczy regulaminowym spojrzeniem Gaj czuł rozpacz na samą myśl, że sprawił przykrość i rozgniewał tego wspaniałego człowieka. Pospiesznie przypomniał sobie wszystkie własne wykroczenia i wykroczenia legionistów ze swojej drużyny, ale nie mógł znaleźć nic takiego, co by już nie zostało skwitowane niedbałym ruchem pozbawionej palców ręki i ochrypłym, burkliwym: „Dobra już, dobra. Od tego jest legion. Mam to…”
Pan rotmistrz przestał gwizdać i kołysać się.
— Nie lubię zbędnego gadania i pisaniny, kapralu — powiedział. — Albo polecasz kandydata Syma, albo go nie polecasz. Więc jak?
— Tak jest, panie rotmistrzu, polecam — pospiesznie powiedział Gaj. — Ale…
— Bez „ale”, kapralu! Polecasz, czy nie polecasz?
— Tak jest, polecam.
— W takim razie jak mam rozumieć te dwa papierki? — Pan rotmistrz niecierpliwym ruchem wydobył z kieszeni na piersi papiery i rozwinął je na stole, przytrzymując okaleczoną ręką. — Czytam: „Polecam wyżej wymienionego Maka Syma jako oddanego i zdolnego…” — no i dalej rozmaite tam brednie… — „godnego nosić wysokie miano kandydata na szeregowca Legionu Bojowego”. A oto twój drugi utwór, kapralu: „W związku z wyżej przytoczonym uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę dowództwa na konieczność pieczołowitego sprawdzenia przeszłości rzeczonego kandydata na szeregowca Legionu Bojowego M. Syma”. Massaraksz! Czego ty w końcu chcesz, kapralu?
— Panie rotmistrzu! — powiedział z przejęciem Gaj. — Ja rzeczywiście jestem w trudnej sytuacji! Znam kandydata Syma jako zdolnego i oddanego celom legionu obywatela. Jestem pewien, że przyniesie wiele korzyści. Ale ja rzeczywiście nie znam jego przeszłości! On sam jej zresztą nie pamięta. Będąc przekonany, że w legionie winni się znaleźć jedynie ludzie kryształowo czyści…
— Tak, tak! — przerwał niecierpliwie pan rotmistrz. — Kryształowo czyści, bezgranicznie oddani, do ostatniej kropli, całym sercem… Krótko mówiąc, kapralu, wiesz co? Jeden z tych papierków zaraz zabierzesz i porwiesz. Trzeba myśleć. Nie mogę przecież zameldować się brygadierowi z dwoma świstkami. Albo tak, albo nie. Tu jest Legion Bojowy, a nie uniwersytet, kapralu! Dwie minuty do namysłu!
Pan rotmistrz wyjął z biurka grubą teczkę z dokumentami i ze wstrętem rzucił ją na stół. Gaj smętnie popatrzył na zegarek. Nie potrafił dokonać wyboru. Niehonorowo i nie po żołniersku było ukrywać przed dowództwem swoją niedostateczną znajomość polecanego, uchylać się od odpowiedzialności, zwalać ciężar decyzji na barki pana rotmistrza, który widział Maksyma tylko dwa razy i to w dodatku w szyku kompanii. No dobra. Jeszcze raz. Za: gorąco i całym sercem przejął się rolą legionu w likwidacji skutków wojny i rozbiciu agentury potencjalnego najeźdźcy; śpiewająco przebył badania w Departamencie Zdrowia Publicznego; był skierowany przez pana rotmistrza Toota i pana lekarza sztabowego Zogu do jakiejś tajnej instytucji, prawdopodobnie dla kontroli i kontrolę tę pomyślnie przebył. Wprawdzie tak twierdzi sam Maksym, dokumenty zgubił, ale jakże inaczej mógłby się znaleźć na wolności?; wreszcie: odważny, urodzony żołnierz, w pojedynkę rozprawił się z bandą Szczurołapa, sympatyczny, prosty w obejściu, dobroduszny, absolutnie bezinteresowny. A w ogóle to jest człowiek o niezwykłych możliwościach. Przeciw: zupełnie nie wiadomo, kim jest i skąd pochodzi; swojej przeszłości albo nie pamięta, albo nie chce o niej mówić… Nie ma też żadnych dokumentów. Ale czy to wszystko w sumie jest podejrzane? Państwo kontroluje tylko granice i centralne rejony kraju. Dwie trzecie terytorium do tej pory grzęźnie w anarchii, panuje tam głód, epidemie, ludzie stamtąd uciekają, nikt nie ma dokumentów, a młodsi nawet nie wiedzą, co to są dokumenty. A ilu jest wśród nich chorych, z utraconą pamięcią, nawet wyrodków… W końcu najważniejsze jest to, że Maksym nie jest wyrodkiem.
— No, kapralu? — powiedział pan rotmistrz przeglądając papiery.
— Tak jest, panie rotmistrzu — pełnym rozpaczy głosem powiedział Gaj. — Czy wolno?…
Wziął swój raport o konieczności sprawdzenia Maksyma i wolno go porwał.
— Pr-rawidłowa decyzja! — huknął pan rotmistrz. — To rozumiem! Papiery, atrament, kontrole… Wszystko sprawdzi się w boju. Kiedy wsiądziemy do czołgów i ruszymy w strefę rażenia atomowego, wtedy zobaczymy, kto jest nasz, a kto nie.
— Tak jest — powiedział Gaj bez przekonania. Doskonale rozumiał starego wojaka, ale równie dokładnie wiedział, że weteran wojny i bohater nadmorskich potyczek odrobinę się myli. Bój swoją drogą, a lojalność swoją drogą. Maksyma to zresztą nie dotyczy. Maksym jest na pewno uczciwy.
— Massaraksz! — powiedział pan rotmistrz. — Departament Zdrowia go przepuścił, a reszta to już nasza sprawa. — Powiedziawszy to zagadkowe zdanie popatrzył gniewnie na Gaja i dodał: — Legionista wierzy przyjacielowi bez zastrzeżeń, a jeżeli nie wierzy, to znaczy, że to nie jest przyjaciel i trzeba go wyrzucić na pysk. Zdziwiłeś mnie, kapralu. No dobra, marsz do swojej drużyny. Czasu zostało niewiele. Podczas operacji sam się zajmę tym kandydatem.
Gaj stuknął obcasami i wyszedł. Za drzwiami pozwolił sobie na uśmiech. Stary wojak jednak nie wytrzymał i wziął odpowiedzialność na siebie. Teraz można z czystym sumieniem uważać Maksyma za swego przyjaciela Maka Syma. Jego prawdziwego nazwiska nie da się wymówić. Albo wymyślił je sobie, kiedy jeszcze bredził, albo rzeczywiście jest rodem z tych górali… Jak to się nazywał ten ich starożytny cesarz? Zaremczyczakbeszmusarajn… Gaj wyszedł na plac ćwiczeń i odszukał oczami swoją drużynę. Niezmordowany Pandi przepędzał chłopców przez górne okno makiety dwupiętrowego domu. Chłopcy byli spoceni. Niedobrze, do operacji pozostała zaledwie godzina.
— Ko-oniec zajęć! — krzyknął Gaj już z daleka.
— Koniec! — ryknął Pandi. — Zbiórka!
Drużyna szybko ustawiła się w dwuszereg. Pandi wydał komendę „baczność”, podszedł defiladowym krokiem do Gaja i zameldował:
— Panie kapralu, drużyna ćwiczy pokonywanie toru przeszkód.
— Wróćcie do szeregu — rozkazał Gaj starając się tonem głosu wyrazić swoje niezadowolenie, jak to świetnie potrafił robić Serembesz. Przeszedł przed frontem drużyny z rękami założonymi do tyłu, wpatrując się w znajome twarze.