Выбрать главу

Uśmiechnął się nerwowo na myśl, że mógłby ujawnić parę bulwersujących faktów. Komu miał o tym powiedzieć? Policji? Komuś z wojska? Już słyszał pytanie: A więc pracuje pan dla brytyjskiego wywiadu. A co pan robi na terenie naszego państwa? Może powinien powiadomić prasę? Tym razem zobaczył siebie, jak mówi: Panie redaktorze, tu działa straszliwa Organizacja. Ich telepaci łapią ludzi, którzy potrafią siłą woli kierować innymi, i trzymają ich w mózgach specjalnie wyselekcjonowanych paralityków. Ponownie uśmiechnął się znużony niewesołymi myślami.

Gdyby nie drogowskaz, nie zauważyłby skrętu na lotnisko. Było ukryte za niewielkim wzgórzem – kilka pomalowanych świeżą farbą hangarów i trawiaste, pozbawione wieży kontrolnej pole startowe. Jadąc na parking, przyglądał się ustawionym w kilku rzędach samolotom, kiedy poczuł lekkie mrowienie w skroniach. W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, dopiero ledwie wyczuwalny, promieniujący ból sprawił, że żołądek podjechał mu do gardła. Telepaci! Mają go! Przycisnął gaz do dechy. Samochód ruszył ostro i gwałtownym skrętem wypadł z parkingu.

„Dostali mnie!” – pomyślał Fargo. – „Chryste!”

Znowu skręcił kierownicę. Pisk opon zmusił kilku ludzi do rozbiegnięcia się na wszystkie strony, ale wjazd na lotnisko nadal był zablokowany przez jakąś furgonetkę. Nowy wiraż, plastikowa osłona zderzaka została na niskim płotku, ale samochód, ciągnąc za sobą zwoje siatki, wtoczył się na płytę startową. Ból w czaszce to rósł, to przygasał, jakby nie mogąc zogniskować się w konkretnym miejscu.

„To może oznaczać, że telepaci też jadą samochodem” – zrozumiał Fargo – „i działają na granicy zasięgu.” Wbrew instynktowi zwolnił trochę, mijając zaparkowane na skraju pola cessny, mooneye, pipery i fairchildy. Wreszcie, ze zgrzytem hamulców zatrzymał się przy otoczonym przez kilka osób małym samolocie. Beechcraft Duchess – wzorzec komandosa podsunął mu nazwę. Wyskoczył z samochodu, wyszarpując zza paska pistolet.

– Na ziemię! – ryknął. – I to już, bo załatwię wszystkich!

Ból w czaszce pulsował dalej, za każdym nawrotem coraz silniejszy. Do tego dochodził ryk rozgrzewanych silników.

– Ruszać się!

Dwie kobiety, zapewne matka i córka, stały jak sparaliżowane – albo nie dosłyszały, albo nie zrozumiały.

– Na ziemię! – pchnął starszą. Silnym kopnięciem rozciągnął na trawie młodego chłopaka.

– Jeanne, co tam się dzieje? – dobiegł go niewyraźny głos z wnętrza kabiny. – Znowu zapomniałaś za coś zapłacić?

Fargo wskoczył na skrzydło i jednym szarpnięciem wywrócił gramolącego się z kabiny mężczyznę. Jęknął z bólu. Nie zważając na naciągnięte ścięgno, kopnął między nogi leżącego na obudowie silnika człowieka i zepchnął go na dół.

– Leżeć! – wskoczył do kabiny, sadowiąc się w fotelu pilota. – Jeden ruch, a rozwali was mój kumpel z furgonetki!

Zatrzasnął drzwi, blokując zamek. Ból w głowie potężniał.

„Uciekać! Szybciej!” – myślał w panice. – „Boże… nie zdążę!”

Zamglonym wzrokiem kontrolował wskaźniki i położenie dźwigni. Temperatura oleju, ciśnienie w instalacjach hydraulicznych, paliwomierze, instalacja powietrzna, regulatory skoku śmigieł i manometry, uchwyt do sterowania składem mieszanki, ogrzewanie gaźnika, blokada wolantu – błyskawiczne ruchy rąk przygotowały samolot do startu.

Wreszcie zwolnił hamulec postojowy i pchnął do przodu dwie oznaczone jaskrawym kolorem manetki. Niewielka maszyna o wadze nieznacznie przekraczającej jedną tonę ruszyła lekko, tocząc się na trójkołowym podwoziu. Ból w czaszce powoli stawał się nie do zniesienia. Roztrzęsiony, zerknął na umieszczony nad jednym z hangarów rękaw i odpowiednio ustawił samolot. Potem wparł stopy w pedały hamulców i pchnął obie manetki do oporu. Ryk stutrzydziestoczterokilowatowych silników wypełnił wnętrze kabiny. Opuścić klapy… Zwolnił hamulce, czując szarpnięcie ruszającej maszyny. Z trudem panował nad sobą, bojąc się popełnienia jakiegokolwiek błędu, a przede wszystkim poddania się sile tamtych. Przez moment, kiedy samolot nabierał rozpędu, zobaczył obraz siebie zamkniętego na zawsze w potwornym więzieniu czyjejś psychiki oraz własnych zwłok dopalających się we wnętrzu rozbitej maszyny. „Szybciej, szybciej…” – dławił się własnym jękiem. Czuł twardniejące stery, ale nie wiedział, czy może ufać rękom. Walcząc z bólem, ściągnął wolant na siebie. Beechcraft oderwał się od ziemi. „Podwozie…” – wiedział, że musi nabrać prędkości, ale strach ponaglał go, żeby już zacząć manewry, żeby wyrwać się wreszcie z zasięgu telepatów. Zamglony wzrok z trudem ogniskował się na prędkościomierzu. „Klapy” – zbyt ostro szarpnął dźwignię. Sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Dwieście, dwieście dwadzieścia, dwieście czterdzieści…

Czuł, jak ból powoli maleje.

„Udało się” – gwałtowna ulga sprawiła, że o mało nie zarył w ziemię. Potrząsnął głową. Zorientował się, że maszyna na wysokości zaledwie kilku metrów rwie wprost na kępę palm porastających szczyt łagodnego wzniesienia. Poderwał ją ostro, nadal czując w głowie pulsowanie, ale to już była tylko kwestia wysokiego ciśnienia. Rzut oka na wariometr – wznoszenie prawie sześć metrów na sekundę – i wyrównał lekko. Nie zamierzał zwalić się w korkociągu teraz, gdy umknął takiemu niebezpieczeństwu. Długo uspokajał rozdygotane nerwy. Przez dobre kilka minut nie mógł skupić się na niczym. Potem jednak myśl, że nigdy w życiu nie prowadził samolotu, że musi ciągle polegać na włączonym wzorcu innego człowieka, sprawiła, że skontrolował wszystkie przyrządy. Uśmiechnął się na myśl, że miał rację. Obecność przy samolocie wybierającej się gdzieś rodziny pozwoliła odgadnąć, że zbiorniki są pełne. Ponad trzysta siedemdziesiąt litrów paliwa, nawet jeśli nie będzie bawił się w dobieranie ekonomicznych prędkości i pułapów, powinno wystarczyć mu na przebycie więcej niż tysiąca kilometrów.

Trochę uspokojony, rozejrzał się po kabinie w poszukiwaniu mapy, ale kieszenie w drzwiach, skrytki przy fotelach i specjalne gumy przy światłochronach były puste. Szerokim łukiem wrócił nad autostradę i starym lotniczym sposobem leciał wprost nad nią. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, jak długo sterroryzowanej rodzinie strach przed wyimaginowanym „kolegą” z furgonetki nie pozwoli na zawiadomienie policji. Kilka minut? Kilkanaście? Mniejsza z tym. Nie sądził, żeby policja wysłała za nim helikoptery albo zawiadomiła siły powietrzne. A jeśli nawet… Tam nic nie dzieje się szybko. Dużo większym problemem było pytanie, czy w mieście, które powinien napotkać lecąc dostatecznie długo nad autostradą, będą telepaci? Po namyśle odrzucił jednak taką możliwość. Organizacja nie mogła mieć tylu ludzi, żeby utrzymywać placówkę w każdym mieście, zresztą byłoby to bezcelowe, zakładając oczywiście, że traktowała Afrykę jako spokojne miejsce do przetrzymywania więźniów. Nie sądził, żeby zagrażała mu szybka, a przede wszystkim skuteczna pogoń. Nie mogli dysponować tak wielką liczbą telepatów, aby rozesłać ich we wszystkich kierunkach. Tyle przynajmniej mógł dowiedzieć się od wzorca komandosa na podstawie analogii z poszukiwaniami prowadzonymi bardziej konwencjonalnymi metodami. Niestety, pamięć instruktora z ośrodka szkolenia wojsk powietrznodesantowych nie zawierała niczego na temat metod działania telepatów. Dowiedział się jedynie, że jeśli sytuacja wymyka się z ram szablonów dostarczonych przez doświadczenie czy przewidzianych przez instrukcje, zamiast bezskutecznie analizować nieprzewidywalne warianty przyszłych zajść, trzeba działać – nie pozwolić, żeby inicjatywa wymknęła się z rąk. Wiedział, że musi dotrzeć do miejsca, gdzie mógłby rozpłynąć się w tłumie, zmienić wygląd, zatrzeć ślady. I być gotowym do ucieczki na pierwsze odczucie ucisku w uszach. Tak, telepaci byli istotnym problemem… Wzruszył ramionami. Kwestia, czy będzie uciekał dalej, czy może zdoła coś wymyślić, nie była w tej chwili zbyt paląca.