Выбрать главу

„Skoro nic się dotąd nie stało” – pomyślał Lynn ucinając jałowe rozważania – „musieli już dawno opuścić te okolice.”

Jeśli tak było, nie groziło mu już bezpośrednie niebezpieczeństwo – prawdopodobnie, gdyby został w tym mieście, nikt by go nie ruszył do końca, zapowiadającego się na bardzo krótkie, życia. Nie wiedział, co zrobić z pozostawionym mu czasem. W nielicznych chwilach, kiedy trawiony chorobą organizm nie odzywał się przenikliwym bólem brzucha, zastanawiał się nad wszystkimi aspektami sytuacji, w jakiej się znalazł. Co z tego, że mógł „wstrzelić się” w dowolną osobę, która znajdowała się w zasięgu jego wzroku? Co dawał mu fakt, że wykorzystując zawarte w pamięci wzorce psychik różnych ludzi, mógł stać się lekarzem, komandosem, pilotem i cholera wie kim jeszcze? Czuł się wypluty, zdruzgotany, oszukany, wykorzystany, zawiedziony, rozgoryczony, pusty, zdezorientowany, zaszczuty… Skołatany umysł nie potrafił podsunąć więcej odpowiadających tej sytuacji przymiotników.

Powoli odwrócił się na plecy. Od dawna usiłował zasnąć, ale jedyne, co do tej pory osiągnął, to niespokojny, wypełniony koszmarami półsen. Zdawało mu się, że wcale nie śpi, ale w końcu zmęczenie wzięło górę. Po raz pierwszy od wielu lat śniło mu się, że maluje. Ogromnym pędzlem nakładał na szybę rozwodnione pastele, ciągnąc pionowe pasy rozmytą ultramaryną, zgaszoną szarością, czernią, zimnym brązem. Odbijał to potem na papierze, obserwując, jak barwy rozlewają się i przenikają, pasy tracą pion, grzęznąc w coraz szerszych, nasyconych ołowiem plamach. Barwa deszczu, ławki w parku i otoczonej szarugą latarni. Wszystko to załamało się nagle, ustępując miejsca pustym twarzom. Twarzom bez oczu, nosów i warg, ciemnym obliczom nierozpoznawalnym z daleka i rozpływającym się, ilekroć robił wszystko, żeby być bliżej nich.

Obudził się po drugiej nad ranem. Spocony, w rozchełstanej piżamie, ze sklejonymi, podpuchniętymi oczami usiadł na skraju łóżka i zapalił papierosa. Znowu obserwował piękno świateł zatopionego w mroku miasta. Tysiące, setki tysięcy ludzi spało w swych domach. We wszystkich tych ukształtowanych mądrością pokoleń budynkach. Już wiedział, dlaczego chce mu się płakać. Czuł, że brak mu poczucia przynależności do reszty ludzi, że odrzucono go poza nawias z powodu choroby i tego, co przeżył, co oddzielało go nieprzeniknioną barierą od spraw powszednich. Nawet teraz, sam, zamknięty w betonowych ścianach hotelowego pokoju czuł prawie to samo, co tkwiąc w spaczonej psychice.

Nie chciał kończyć życia w bezosobowym miejscu, nie mając przy sobie człowieka, któremu mógłby się zwierzyć albo uzyskać choć cień zrozumienia.

Zgasił papierosa w puszystym dywanie i powlókł się do łazienki. Mrużąc oczy w obronie przed nagłym zalewem światła, zaczął przeszukiwać wszystkie szafki i skrytki. Powoli dojrzewała w nim pewność, że zrobi wszystko, żeby zobaczyć Patty Neel. Przecież musiała go pamiętać. Musiała… Mogła wciąż jeszcze czuć… Bzdury! Znajdzie Raya Dewhursta. Znajdzie świat swojego dzieciństwa i królującego w nim Phila Hagena. Przez moment, przez krótką chwilę był nawet w stanie wybaczyć człowiekowi, który skazał go na tę poniewierkę. Człowiekowi, którego nazwiska nie znał – byłemu asystentowi profesora Fulbrighta. Ale była to tylko krótka chwila.

Na szczęście dyrekcja hotelu potrafiła przewidzieć problemy swoich gości. A może poprzedni gość był na tyle roztrzepany, że nie zabrał wszystkich leków. Fargo połknął trzy pastylki nasenne z buteleczki znalezionej w szafce nad umywalką. Popił je wodą z kranu i wrócił do łóżka.

* * *

Smukły cień śmigłowca prześlizgiwał się po wierzchołkach drzew dżungli i nielicznych skałach wynurzających się ze zbitej zieleni. Stłumiony grubą wykładziną słuchawek ryk dwóch silników zmienił na chwilę natężenie, kiedy Sikorsky S-76 zmienił kurs, kierując się na kolejną, ukrytą za linią horyzontu radiolatarnię.

– Widać już drogę – powiedział Wyler. – Wygląda, jakby jej nikt nigdy nie używał.

Błysk słońca w jego smolistoczarnych okularach odbił się na płaskich osłonach zegarów.

– Zaraz będziemy nad tym cholernym jeziorem.

Siedzący z tyłu, za fotelami pilotów Fargo bez słowa skinął głową. Spowodowany ciągłym hukiem i nawrotem choroby ból sprawił, że zaczął żałować decyzji o podjęciu tej wyprawy. Po raz kolejny rozważał wszystkie argumenty przeciwko poszukiwaniom wraku samolotu, który kiedyś wiózł go z Anglii. Prawdopodobieństwo, że pilot zdążył zrzucić paliwo przed katastrofą i nie wybuchł pożar, było bardzo małe. Poza tym hercules mógł rozpaść się w powietrzu, ścieląc puszczę setkami potrzaskanych fragmentów. Liczenie na to, że pilot panował nad nim do końca usiłując wylądować, było czystym nonsensem. A jednak… Może tamten czuł się odpowiedzialny za spoczywających w ładowni pięciu ludzi i posadził maszynę tak, że kadłub ocalał? Przyjmując nawet, że tak się stało, co właściwie spodziewał się znaleźć? E-book Keldysha z instrukcjami, których nie skończył czytać? Szansa, że się nie spalił, nie uszkodził od wilgoci, czy wręcz nie zniknął na zawsze w błotnistym poszyciu dżungli była raczej nikła.

Fargo wzruszył ramionami. Nie musiał się liczyć z pieniędzmi, więc wynajęcie śmigłowca z dwuosobową załogą i zakup odpowiedniego sprzętu nie miały żadnego znaczenia. Dwaj piloci, Wyler i Soucamp, wyglądali na ludzi dobrze obeznanych z różnymi ciemnymi interesami. Nie zadawali żadnych pytań, sprawnie załadowali wszystkie urządzenia, nie zastanawiając się nad ich przeznaczeniem i bez słowa przyjęli wiadomość o będącej celem lotu nie zamieszkanej puszczy. Pewne wątpliwości wzbudziła dopiero szkicowo wykreślona, okrężna trasa lotu. Zbiorniki paliwa w śmigłowcu nie zapewniały takiego zasięgu, musiał więc znaleźć miejsca, w których mogli zatankować. Fargo nie mógł im powiedzieć, że chce w ten sposób ominąć miasto, gdzie być może w dalszym ciągu Organizacja miała swą placówkę i… telepatów.

– Jest jezioro. Widzi pan? – powiedział Wyler, wyciągając rękę w kierunku lśniącej zielonoburej powierzchni.

– I co teraz? – spytał Soucamp.

– Zróbcie zwrot przy tym cyplu. – Fargo nie był w stanie przypomnieć sobie okolicy, gdzie wylądował wtedy ze spadochronem. – Potem polecimy wzdłuż linii brzegowej, na południe.

Sikorsky S-76 sprawnie położył się w skręcie.

– Niżej i wolniej.

Przytknął do oczu lornetkę, ale powiększony przez jej szkła, drgający od mimowolnych ruchów rąk obraz nie ułatwiał orientacji. Fargo przetarł oczy i przyłożył twarz do szyby.

– Wolniej – powtórzył. – Manewrujcie tak, żebym mógł jak najwięcej zobaczyć.

Śmigłowiec zataczał się to w lewo, to w prawo, kreśląc w powietrzu wymyślne esy.

– Czego pan właściwie szuka? – odezwał się Wyler po kilkunastu minutach.

– Dowiecie się we właściwym czasie.

– Moglibyśmy pomóc. – Soucamp przechylił się nad oparciem fotela. – W ten sposób, zanim cokolwiek znajdziemy, wyczerpie się paliwo.

Fargo się zastanowił. W końcu i tak się domyślą, a ich doświadczenie…

– Szukam szczątków samolotu – powiedział. – Rozbił się gdzieś tutaj.

– Dużego?

– Dosyć.

– Jak rany, niewiele nam to mówi – włączył się Wyler. – Co to była za maszyna? Awionetka, pasażerski lear?

– C-130.

Soucamp cicho gwizdnął.

– Dawno spadł?

– Dostatecznie, żeby ślady uległy zatarciu.

– Marnie to widzę – mruknął Wyler. – Dżungla rośnie szybko.

– Nie tak znów szybko – skontrował Soucamp. – Trzeba szukać pasa młodszych drzew. Skręć w tamtą stronę.

Odblask słońca w przedniej szybie na chwilę oślepił Fargo. Przez dłuższą chwilę mrugał powiekami, żeby pozbyć się latających przed oczami ciemnych plam.