Выбрать главу

– Skąd pewność, że nie znaleźli go wcześniej?

– Wątpię, żeby ktokolwiek go szukał. To był brytyjski samolot wojskowy w tajnej misji.

Piloci wymienili spojrzenia. Śmigłowiec zmienił taktykę, wzniósł się wyżej i zwiększył szybkość. Już w niecałą minutę później Soucamp podniósł rękę.

– Tam jest wyłom. Widzisz młode drzewa?

– Po lewej też coś widzę.

– Nie, to jest za małe. – Soucamp podniósł do oczu lornetkę. – Zwykły uskok terenu. Skręcaj w prawo.

Znowu łagodny wiraż i po chwili zawiśli nad pasem zieleni, nieznacznie różniącym się kolorem od tła.

– Leć dalej, dalej.

Ryk silników co chwilę zmieniał natężenie. Wreszcie Soucamp krzyknął, chyląc się do przodu:

– Jest! Ale bydlę!

Fargo po dłuższej obserwacji dostrzegł niewyraźny kształt ukryty wśród młodych drzew. Ciężko było poznać, do jakiej maszyny należały te szczątki. Na szczęście…

– Wylądujcie gdzieś w pobliżu – powiedział.

– Niby gdzie?

– Może tam – Fargo wskazał na obszar, który zdawał się być polaną – w tym rozrzedzeniu?

– Chyba na szczudłach. Te chaszcze tylko tak niepozornie wyglądają. Naprawdę mają po kilkanaście stóp wysokości.

– A może siądziemy dalej, na brzegu jeziora? – wtrącił Wyler.

– Nie, kable nie sięgną.

– A przy tych skałkach?

Soucamp z kwaśną miną studiował nierówności terenu.

– Co o tym myślisz, Wyler?

Pilot wypuścił podwozie, powoli nadlatując nad wskazany punkt.

– Dobre miejsce na groby. Zmówiliście pacierze?

Jakby wbrew tym słowom, ciężki, prawie czterotonowy śmigłowiec siadł na skrawku osłoniętego terenu nadspodziewanie gładko. Nie czekając, aż silniki umilkną zupełnie, Soucamp otworzył tylne drzwi.

– Jaki mamy plan dnia? – spytał.

– Schodzimy do wraku. – Fargo niezgrabnie wyskoczył na zewnątrz. – Poradzi pan sobie z generatorem?

– Jasne! – Soucamp oparł się o ramię małego towarowego dźwigu przymocowanego do okapu kabiny. – Wyler weźmie resztę i pójdzie za panem.

Gramolący się przez przednie drzwi pilot nie miał zbyt szczęśliwej miny. Fargo skinął głową. Z niemałym trudem przymocował sobie do pleców przenośny transformator i podniósł skrzynkę z narzędziami. Wylądowali niewiele ponad sto metrów od wraku, ale nawet nie przypuszczał, że droga okaże się tak ciężka. Już po kilkunastu krokach w mrocznym, gorącym i wilgotnym dziewiczym lesie czuł, że pot płynie z niego wszystkimi porami ciała. Ciężar oporządzenia, zdawało się, wgniatał go w błotniste poszycie, nie pozwalając na przekroczenie wystających z ziemi śliskich korzeni. Sytuacja idącego z tyłu Wylera była jeszcze gorsza. Nie dość, że niósł ogromne, ważące dwadzieścia pięć kilogramów nożyce do cięcia metalu, to musiał jeszcze rozwijać dwa grube kable. Klął siarczyście przy każdym kroku, potykając się co i rusz, i zatrzymując dla znalezienia łatwiejszego przejścia. Nagle stanął jak wryty.

– Hej, tam ktoś jest!

– Gdzie? – Fargo odruchowo rzucił skrzynkę. Zanim dotknęła podłoża, wiedział już, że nie ma powodu do niepokoju. Tuż przed nim, tak blisko, że nie mógł zrozumieć, dlaczego nie zauważył go wcześniej, leżał pod drzewem trup wciąż przypasany do fotela. Pnącza zwieszające się z gałęzi dotykały okrytej hełmem, patrzącej gdzieś w dół pustymi oczodołami czaszki. „To pilot” – pomyślał wyciągając z kieszeni nóż. – „Który?” Nie pamiętał już nawet ich imion. Przeszukał pamięć i włączył wzorzec lekarza. Nie bez trudu rozciął zmurszały kombinezon. Długo oglądał kości szkieletu. Fotel wyrwał się z zamocowania w momencie uderzenia, kiedy rozsypywała się kabina. Żadnych złamań, zapewne tylko obrażenia wewnętrzne, takie przeciążenie musi zabić. Czy żył jeszcze po lądowaniu? Czy leżał krwawiąc z pourywanych bebechów, nie mogąc się ruszyć, i liczył mijające minuty i godziny? A może wzywał pomocy?

– Jak zginął? – Wyler był wyraźnie zaciekawiony.

– Nieważne. – Odwrócił się. Teraz już dostrzegł zgniecioną niczym pudełko zapałek kabinę. Dopiero widok pogiętej blachy wplątanego w zwalone pnie i giętkie liany kadłuba skierowały jego uwagę na inne tory. Złożył na ziemi niesiony sprzęt i zwrócił się do Wylera:

– Zostaw te graty i powiedz swojemu przyjacielowi, żeby podłączył energię.

– Potem wrócić do pana? – Wyler był zadowolony, że może pozbyć się gniotącego ciężaru.

– Nie, poradzę sobie sam.

Przez chwilę patrzył na plecy oddalającego się człowieka, potem przeniósł wzrok na zaszytą w bujnej roślinności konstrukcję. Głęboki rów, który wyrył w ziemi kadłub lądującego transportowca zdążył się już wypełnić błotem porosłym młodymi drzewami. Pnie, stłoczone po obu stronach, w znacznym stopniu utrudniały dostęp. Ruszył wzdłuż lewego boku maszyny, z trudem torując sobie drogę przez rumowisko. Dopiero teraz mógł ocenić stan dziobu. Niestety, zmiażdżona, częściowo wprasowana w ziemię kabina pilotów rozwiała wszelkie nadzieje na dostanie się do środka przez otwór po odstrzelonym luku awaryjnym. Fargo wrócił do punktu wyjścia, z pewnym trudem podniósł ciężkie, służące do ratowania ofiar katastrof lotniczych nożyce i podłączył do nich dwa grube kable. Nikły błysk zielonej kontrolki upewnił go, że piloci uruchomili już wszystkie urządzenia. Raniąc nogi o wystające konary, zbliżył się do kadłuba, tuż nad wypukłą osłoną podwozia głównego, tam, gdzie dural poszycia wyglądał na najbardziej osłabiony. Sapiąc z wysiłku, wepchnął jedno ramię nożyc do niewielkiej szczeliny, mocno ujął uchwyty, szukając równocześnie stopami pewnego oparcia na podporze z oślizgłych pni. Przycisnął oznaczony czerwonym kolorem wyzwalacz. Siła przecinająca wynosiła 44,13 kN, co w przybliżeniu równało się naciskowi czterech i pół tony – grube poszycie poddawało się równie łatwo jak papier. Przesunął nożyce i znowu wykonał cięcie. Powoli poszerzał otwór, w parnej atmosferze zalewając się potem od manewrowania ciężkim narzędziem. Jeszcze kilka wyczerpujących siły cięć i spory kawał konstrukcji zapadł się w głąb. Droga była wolna, ale zmęczenie nie pozwoliło mu skorzystać z niej od razu. Po kilku minutach i papierosie wypalonym na roztrzaskanym skrzydle zdecydował się przecisnąć do środka. Klął, że nie pomyślał o zabraniu latarki. Mrok wewnątrz ładowni ledwie rozjaśniało światło wpadające przez wycięty otwór i kilka pomniejszych szczelin. Musiał odczekać dłuższą chwilę, zanim oczy przywykły do panujących warunków, ale nawet teraz orientacja wśród wciąż przymocowanych do podłogi palet była trudna. Powoli, prawie po omacku rozróżnił pięć przypominających trumny skrzyń. Lekki dreszcz przebiegł mu przez plecy. Wiedział, co zawierają – trzech techników i dwóch przydzielonych mu ludzi ochrony. Kiedyś pogrążeni w letargu, teraz zapewne martwi, leżeli tak, jak zapakowali ich lekarze przed startem.

Miał ruszyć dalej, kiedy oczy zarejestrowały jakiś ruch. Nerwowo przełknął ślinę. Czyżby dostały się tu węże albo, co gorsza, pająki czy inne jadowite robactwo? Do jego uszu nie dochodził żaden dźwięk. Drgnął, kiedy coś błysnęło pod przeciwległą ścianą. Ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, zrobił kilka kroków. Kolejny, słabiutki błysk. Jeszcze kilka kroków i znowu… Dotknął masywnej obudowy urządzenia. To dioda, to były błyski zakurzonej, ale wciąż świecącej diody! Chryste, przetrwalniki nadal miały energię! Po raz drugi w tym dniu gorączkowo przeszukiwał zawartość umysłu.

Nie znalazł nikogo o interesującej go specjalności – zmuszony był wybrać inżyniera elektryka. Szybko włączył jego wzorzec i zaczął sprawdzać połączenia. Urządzenie ze świecącą diodą było, jak się domyślał, jednostką centralną układu podtrzymywania życia. Tuż za nią znajdowały się zespoły niezależnych akumulatorów – charakterystyczny symbol ostrzegający przed radiacją tłumaczył ich żywotność – i łącza ciągnące się do każdej z pięciu trumien. „Cholera” – zaklął, zdejmując obudowę chroniącą wyświetlacz komputera – „ci ludzie umierali całymi latami.” Nie miał pojęcia, czy można coś śnić, będąc w letargu – nie wiedział, czy można przespać własną śmierć.