Выбрать главу

– Odwróć się – wyszeptał ze ściśniętym gardłem. Powoli podniósł broń, celując w głowę leżącego. Przełknął ślinę. No, już! Raz, dwa, trzy… Palec na spuście ani drgnął. „Chryste, przecież nie mogę strzelić do leżącego człowieka” – myślał. – „Nie tak na zimno…”

Lufa pistoletu drżała lekko. Na wszystkich filmach, jakie dotąd widział, w podobnej sytuacji ofiara w ostatniej chwili nagle atakowała pozytywnego bohatera, albo zrywała się do ucieczki, ułatwiając mu wykonanie wyroku. Clancy musiał coś przeczuwać. Jak sparaliżowany tkwił nieruchomo, nie śmiejąc nawet głębiej odetchnąć.

„A może po prostu odejść?” – przemknęło mu przez głowę. Nie, przecież to niemożliwe. Musi, musi nacisnąć spust. Wzorzec komandosa podsuwał odpowiednie kroki. Żywy Clancy stanowił zagrożenie, mógł bez problemu nakazać obserwację Keldysha i zdjąć każdego, kto się z nim skontaktuje. Gdzieś w zakamarkach jego mózgu pojawiło się wspomnienie łąk pod rozgwieżdżonym niebem, tonących w mroku, wąskich uliczek, smaku pizzy w przydrożnym barze, zapachu kwiatów, które wręczał kiedyś dziewczynie, dźwięku jej słów, kształtów…

– Strzelaj!

Nagły rozkaz poraził rozmarzoną świadomość. Palec zacisnął się odruchowo, ale spust dotarł tylko do połowy drogi. Było to za mało, żeby zwolnić iglicę. W mózgu pojawiło się od razu inne rozwiązanie. Zaczął myśleć o śmierci Kate, o Keldyshu, o tych wszystkich ludziach skazanych na powolny rozpad w umyśle paralityka, wreszcie o własnym zmarnowanym życiu. Palec drgnął, posuwając się o kolejny ułamek milimetra. Leżący na podłodze Clancy bał się oddychać.

„Cholera, przecież on nikogo nie zabił osobiście” – pomyślał. Spust z cichym trzaskiem powrócił do poprzedniego położenia. Fargo nie miał teraz ochoty na rozważanie skomplikowanych kwestii odpowiedzialności.

– Wstawaj – powiedział, opuszczając broń. – Lubisz koniak? To napij się go jeszcze.

Plan powstał w jednej chwili, dawał poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie pozwalał na zachowanie ofiary przy życiu.

* * *

Przejechał niemal pół miasta, zanim znalazł odpowiednie miejsce. Klub bilardowy w wyglądającym jak ruina budynku pośrodku dzielnicy kolorowej biedoty. Poprawił garnitur, przejrzał się w lusterku i wysiadł z samochodu. Nie zamykał drzwi, kluczyki zostawił pod dywanikiem. To też należało do planu.

Wszedł do gęstej od dymu atmosfery i nim wzrok przyzwyczaił się do mroku, zrozumiał, że dobrze wybrał. Gwar wypełniający to miejsce umilkł w jednej sekundzie. Dziesiątki oczu śledziły każdy jego krok. Podszedł do obskurnego baru i stanął między dwiema kobietami nie pierwszej już młodości. O ich profesji świadczyły tak ciuchy, jak i wyzywający makijaż. Wydął pogardliwie wargi na ich widok i zwrócił się do barmana.

– White Russian – powiedział rzucając na blat dwudziestofuntowy banknot. – Wiesz, co to jest, czarnuchu?

Z tyłu dało się słyszeć szuranie odsuwanych krzeseł. Nie musiał odwracać głowy, żeby wiedzieć, co się szykuje.

– Wiesz czy nie wiesz? – zapytał ponownie.

Barman, potężnie zbudowany Murzyn, uśmiechnął się promiennie, kręcąc jednocześnie głową.

– Pierwsze słyszę, ale mamy zajebistą Krwawą Mary – odparł wyjmując spod lady przycięty kij baseballowy ozdobiony napisem: „Kto nie płaci, zęby traci”.

Zanim opuścił go na głowę Clancy’ego, zamarł na moment, potem zmrużył oczy. Fargo po „wstrzeleniu” zdziwił się widząc, ilu czarnych otoczyło drażniącego ich eleganta. Trochę się przestraszył, że przesadził…

– Jest wasz – powiedział odkładając kij na miejsce i podnosząc banknot z kontuaru – ale jak mi go który zabije, to będzie następny w kolejce.

Pogotowie przyjechało kwadrans później, długo po tym, jak Fargo odjechał sprzed baru w skórze jednej z prostytutek.

* * *

Myśl, że nie nadaje się na nieustraszonego wywiadowcę, bynajmniej nie spędzała mu snu z powiek. Traktował ją raczej jako samousprawiedliwienie, jako coś, co zasadniczo zwalniało go z dalszego rozplątywania zawiłych afer. Teraz jednak, stojąc przed obitymi plastikiem drzwiami i mając do zrealizowania główny cel swojego powrotu do Anglii, wahał się. Nie miał wątpliwości – po prostu nie wiedział, jak zacząć. Zmusił się, by przycisnąć dzwonek. Nikt jednak nie otworzył drzwi. Coś przesłoniło jasny otwór judasza i rozległ się damski głos:

– Kto tam?

– Lynn Fargo.

– W jakiej sprawie?

– Ja… – zaskoczony, gorączkowo szukał słów. – Przyjechałem z bardzo daleka…

– O rany – drzwi uchyliły się, tworząc kilkucentymetrową szparę.

– Boże, Lynn, nie poznałam cię. – Zobaczył czyjeś oko. – Już, zaraz.

Drzwi się zamknęły, żeby właścicielka mogła zwolnić łańcuch, i otworzyły się znowu, tym razem ukazując całą postać Patty. Była ubrana jak do wyjścia. Przybyło jej kilka kilogramów, poza tym nic się nie zmieniła.

– Chyba ci przeszkodziłem.

– Coś ty – wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami. – Boże, ale się zmieniłeś!

– Wychodzisz gdzieś?

– Och, a która jest? – Spojrzała na zegarek. – Muszę pojechać po męża, bo mnie zamorduje. Słuchaj, przepraszam cię za te numery z drzwiami, ale kręci się tu jakiś ekshibicjonista, muszę być ostrożna. Ale to kulturalny człowiek, raz nie pokazywał się przez tydzień, to potem zadzwonił, przeprosił i powiedział, że miał zwolnienie lekarskie. Boję się go tylko trochę. Chryste, co ja wygaduję! – Widać było, że jest zdenerwowana. – Co się z tobą działo?

– Mnóstwo podróżowałem. A co z tobą? Wspomniałaś, że masz męża.

– Tak, i dwójkę wspaniałych dzieciaków, które pewnego dnia wyprawią mnie do czubków.

Zapadła chwila ciszy, którą przerwali jednocześnie: ona pytając, gdzie się zatrzymał, on pytając o zdrowie. Roześmiali się też razem.

– Odprowadzę cię na dół – zrobił krok do tyłu.

– Ale… – Jeszcze raz nerwowo zerknęła na zegarek. – Nie mogę cię tak zostawić po tylu latach.

– No coś ty. – Pomógł jej zamknąć drzwi. – Mogę wpaść kiedy indziej.

– Właśnie. – Szukała czegoś gorączkowo w torebce. – Przyjdź do nas za tydzień. Robimy małe przyjęcie. Nie, za dwa tygodnie. – Znalazła mały kalendarzyk. – Dokładnie za dwanaście dni, w przyszły czwartek.

Przywołał windę. Kiedy wsiedli, dotknął oznaczenia parteru.

– Wpadnij koniecznie. Będzie paru ludzi z branży. Przyjdziesz?

Skinął głową.

– Co właściwie robisz w Londynie?

– To coś w rodzaju urlopu.

– Marzę o urlopie – uśmiechnęła się. – Czy ty masz jeszcze coś wspólnego ze sztuką?

– Raczej nie.

– Szczęściarz. – Ruszyli przez wielki pusty hol na parterze. – Organizujemy z mężem pewną wystawę. Mówię ci, czarna rozpacz. Co zamierzasz robić? – zmieniła nagle temat.

– Chciałem odwiedzić paru przyjaciół. Mam adres Raya.

– Dewhursta? Nie musisz jechać do niego do domu. – Po raz trzeci w tak krótkim czasie spojrzała na zegarek. – Prowadzi zajęcia ze studentami w muzeum. Wiesz gdzie?

Wyprowadziła go na parking przed budynkiem.

– O, ten szary gmach, widzisz? Na pewno go teraz zastaniesz.

– Widujecie się?

– Raczej rzadko. Ray czasem pomaga mojemu mężowi przy wystawach.