Выбрать главу

„Zaskoczyli mnie” – pomyślał. – „Nie chcą, żebym się zabił.” Ale nie… Przeszukał swój czysty i jasny teraz umysł. Czuł, że dzieje się tam coś dziwnego. Zagadkowy, nieprzenikalny dotąd kokon, który tkwił gdzieś na granicy świadomości, rozwinął się teraz, promieniując porażającą energią. – „Działa jak tłumik. Pomaga mi się ukryć przed telepatą…”

Roztrzęsiony, zobaczył, jak wyglądający na zwykłego przechodnia człowiek z wykrzywioną nagle z wściekłości twarzą wyszarpuje z kieszeni rewolwer. Odruchowo „wstrzelił się” w niego, przebiegł kilkanaście kroków i „przeskoczył” w nadbiegającego policjanta. Znowu kilkanaście kroków i znowu zmiana. Tym razem gnał w ciele młodego wysportowanego mężczyzny, klucząc wśród oszołomionych wypadkiem przechodniów. Kiedy oddech stał się zbyt urywany, „wstrzelił się” w kierowcę przejeżdżającej obok limuzyny. Gwałtownie nacisnął pedał gazu, słysząc jak delikatne mruczenie dużego silnika przeradza się w ryk.

– Martin! – przerażony pasażer odsunął dzielącą ich szybę. – Martin, co robisz?!

Wyjechał na środek jezdni, mijając wolniejsze pojazdy, potem nacisnął hamulec, stając dosłownie o milimetry od blokującej drogę ciężarówki. Błyskawicznie „wstrzelił się” w kierowcę autobusu posuwającego się drugim pasem. Tu również ostro dodał gazu. Szarpnął kierownicą, omal nie wywracając piętrowej maszyny w ostrym zakręcie. Prawy reflektor zgasł od uderzenia w stos drewnianych skrzynek, które rozleciały się, rozbijając szyby pobliskich wystaw. Z tyłu słyszał histeryczne piski kobiet, jakiś żołnierz dusił go, usiłując wyrwać kierownicę.

Błyskawicznie przerzucił się na odzianego w skórzany kombinezon motocyklistę. Nasilający się w wieczornym szczycie ruch zmusił go do wjechania na chodnik. Wzbudzał panikę wśród uskakujących na wszystkie strony ludzi, ale nie mógł opanować nieznanej, wyrywającej się spod niego maszyny. Przewrócił się na jakiejś kracie i leżąc na plecach, nawet nie usiłując się podnieść, „wstrzelił się” w patrzącego na niego, zawieszonego na ruchomej ławeczce czyściciela okien. Jednym uderzeniem nóg rozbił szybę i wpadł do środka pustego gabinetu w jakimś biurowcu. Czuł, że ogarnia go histeria. Zmieniał niosące go ciała co kilkanaście minut. Był robotnikiem pracującym przy wykopie, młodym człowiekiem w szybkim sportowym samochodzie, policjantem na koniu, sprzątaczką, kierowcą furgonetki… Żadne korki, mosty, zablokowane wiadukty, zbiegowiska, tunele ani budynki nie były dla niego przeszkodą.

Kiedy wrócił wreszcie na fotel ustawiony przy oknie pensjonatu, dyszał, jakby lada chwila miały mu pęknąć płuca. Był tak zmęczony, iż dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że w rzeczywistości jego ciało od wielu już godzin nie wykonało nawet najmniejszego ruchu.

* * *

Fargo długą chwilę siedział wyprostowany na ogromnym łożu, zastanawiając się, co go obudziło. Powoli przetarł oczy. Która może być godzina? Zegarka nie było na nocnym stoliku – błyszcząca bransoleta obejmowała przegub ręki. Zasnął w ubraniu. Przypomniał sobie wydarzenia ostatniego wieczoru. Paniczna, zwariowana ucieczka, a przedtem… Tajemniczy kokon tkwiący gdzieś w głębi niego, który pomógł mu w ostatniej chwili. Co to może być? Czy to wzorzec psychiki jakiegoś człowieka? Takiego jak inni, czy… A może nie człowieka? Chryste…

Pospiesznie stanął na podłodze. Ciekawe, co powiedziałaby gospodyni pensjonatu, widząc go w butach na łóżku. Przeciągnął się i wyjrzał przez okno. Ciemności przedmieść nie rozświetlało o tej porze żadne światło. Stłumił ziewnięcie, starając się opanować narastającą senność. Co to było? Nie mógł przypomnieć sobie, co wyrwało go z głębokiego snu i sprawiło, że otępiały siedział na łóżku dobrą minutę, usiłując zrozumieć, czego się boi. Wzruszył ramionami. Podobno najlepszym lekarstwem na koszmary jest wódka. Walizka zawierała jednak tylko karton papierosów. Kiedy wkładał jednego z nich do ust, dźwięk się powtórzył. Choć przenikliwy, nie był głośny. Rozlegał się w rejestrach ledwie wychwytywalnych przez uszy i jak ból zębów był dokuczliwy do granic wytrzymałości. Psy na podwórku rozszczekały się z całą zajadłością. Fargo doskoczył do okna, ale na zewnątrz nie działo się nic szczególnego. Wszystkie okna w przeciwległym skrzydle budynku, które mógł dostrzec z tego miejsca, były ciemne. Prawie po omacku przemierzył pokój i usiłując uniknąć skrzypienia, otworzył drzwi. Korytarz również był ciemny i pusty. Znikąd nie dochodził żaden podejrzany szelest. Zamknął drzwi, przekręcając klucz, i cofnął się do środka. Co to było? Starał się opanować drobne ukłucia rodzącego się strachu. Kilka minut stał w tej samej pozycji, wymyślając dziesiątki zwykłych, domowych urządzeń, które mogły wydawać taki odgłos. Ruchem głowy odrzucił opadające na oczy włosy, przypominając sobie, że ciągle trzyma w ustach nie zapalonego papierosa. „Dureń ze mnie” – sięgnął do kieszeni.

Kiedy zbliżał do twarzy zapalniczkę, przenikliwy dźwięk powtórzył się po raz trzeci. W świetle płomyka zobaczył nagle, jak metal tworzący skomplikowaną konstrukcję zamka i zawiasów w drzwiach topi się i spływa czerwonymi kroplami po chropowatych deskach. W pierwszej chwili był skłonny uznać to za dalszy ciąg śnionego koszmaru. Dopiero kiedy cała powierzchnia drzwi cofnęła się w mocnym uchwycie czyichś rąk, rzucił się w tył, ale było już za późno. Dwie postaci w baniastych nieprzezroczystych hełmach wtargnęły do środka. Jedna z nich rzuciła się do przodu, sięgając jego ust, kiedy zamierzał krzyknąć. Poczuł na wargach zimną, kleistą substancję dławiącą oddech i…

Omdlenie nie trwało długo. Kiedy się ocknął, związany na podłodze, trzech napastników kończyło właśnie mocować na powrót drzwi za pomocą specjalnych gumowych zatyczek i zaklejać szyby w oknach grubą czarną folią. Gdy zapłonęło słabe światło z ustawionej na stole lampki, mógł lepiej przyjrzeć się ich hełmom. Wielkie banie z rozbudowanymi aparatami oddechowymi i końcówkami jakichś elektronicznych urządzeń. Nie musiał wysilać skołowanej nagłymi wypadkami wyobraźni, żeby odgadnąć ich przeznaczenie. Wiedział, a raczej czuł, że nie może „wstrzelić się” w żadnego z nich. Szybko włączył w swym mózgu wzorzec komandosa, ale ten nie mógł mu zbytnio pomóc w obecnej sytuacji. Osiągnął jedynie stan pozornego wewnętrznego spokoju.

Obserwując spod przymrużonych powiek krzątające się sylwetki, zastanawiał się, czy nie sprowokować jakiegoś hałasu. Czy nie zrobić jakiegoś ruchu, który być może zmusi człowieka trzymającego pistolet maszynowy do oddania ostrzegawczej serii. Zrezygnował, kiedy bliżej przyjrzał się broni napastnika. Był to stary niemiecki M5 SD1, w którego lufie wywiercono trzydzieści trzymilimetrowych otworów. Gazy prochowe wypływały przez nie, wyhamowując na założonej na lufę rurze tłumika. W ten sposób prędkość początkowa pocisku malała do wartości poddźwiękowej, co sprawiało, że nie występowała fala uderzeniowa. Strzały z tej broni nie mogły więc nikogo obudzić.