Выбрать главу

– Trzymaj się!

Ruszył do tyłu z piskiem opon. Fargo, ciągle z nogami na zewnątrz, z najwyższym trudem chwycił kolumnę kierownicy. Podciągnął się podczas zmiany biegów i będąc już w środku, opróżnił magazynek w kierunku niskiego muru. Nie mógł widzieć efektu. Samochód, wyjąc przeciążonym silnikiem, rozbił bramę i gwałtownym skrętem wyrwał się z linii ognia.

– Cholera… – obolałe płuca utrudniały powiedzenie czegokolwiek. Wpadający przez rozbitą szybę zimny wiatr chłodził rozpaloną twarz, osuszając pot. Oprócz bólu Fargo czuł, że zaczyniają mu puszczać nerwy.

– Będą… nas gonić?

Nieruchoma twarz Sieny nawet się nie odwróciła w jego kierunku.

– Wyrzuć to – powiedział cicho.

– Cholera! – powtórzył.

Cisnął trzymany ciągle na kolanach pistolet maszynowy za okno. Potem zatrzasnął stukające na każdym zakręcie nie domknięte drzwi.

Mleczarz, pod którego nogi upadł metalowy przedmiot, nie był kolekcjonerem broni. Po prostu rzucił się do ucieczki.

* * *

Wielka jaskrawa reklama biura podróży wystawała daleko poza elewację budynku i biegnąc ponad wąskim chodnikiem sięgała swym cieniem aż do samochodu, w którym siedział Fargo. Jego opuchnięta, pooklejana plastrami twarz nie była jednak zwrócona w stronę stylizowanego znaku firmy ani szeregu napisów obiecujących zakosztowania raju w różnych zakątkach globu. Fargo nie patrzył również na rozłożoną na kolanach mapę. Jego umysł zaprzątnięty był rozważaniami kwestii, którą poruszył Keldysh. Czy rzeczywiście mógł przeżyć mimo trawiącej go śmiertelnej choroby? Skoro nie może „wstrzelić się” do czyjegoś ciała na stałe, to czy możliwe jest ciągłe przesiadanie się z człowieka do człowieka, przebywając w kolejnych umysłach na tyle krótko, że ich przytłoczone z początku świadomości nie zdążą zaszkodzić jego własnej? Przerażała go wizja prowadzenia nie kończącego się życia wampira, żerującego na milionach ludzi bez możliwości pozostania w jednym dłużej niż… Ile? Dwa dni? Trzy? Może rok? Nie miał pojęcia – nikt przecież nie prowadził takich badań. A jeśli Keldyshowi chodziło o zdobycie żyjącego ciała bez świadomości? Czy w ogóle istniał ktoś taki? Osoba z nie uszkodzonym mózgiem i jednocześnie całkowicie bezrozumna. Uczepił się tej myśli. Ken Siena sądził, że to możliwe. Od rana zwiedzał wszystkie szpitale w poszukiwaniu kogoś takiego, ale… Czy pełna adaptacja jest w ogóle możliwa?

Wzruszył ramionami. A jeśli taki zabieg się powiedzie? Co nastąpi potem? Życie pełne strachu. Dzień po dniu upływający na nieustannej wojnie z Organizacją. Coraz bardziej skłaniał się do koncepcji uderzenia wprost w człowieka, który usunął profesora Fulbrighta. Wolał nie rozpatrywać kwestii, czy zabicie byłego asystenta rozwiąże cokolwiek. Miał wątpliwości, czy podjęcie się takiego zadania ma choć cień szansy na powodzenie. Obraz kilkunastu ludzi łączących swe siły w osobie dowódcy nie zawierał żadnych krzepiących elementów. Czy ukryty gdzieś w głębi mózgu kokon pomoże mu znowu? Wątpił. Wszelkie próby skontaktowania się z tym nieprzenikalnym tworem spełzły na niczym. Intuicja podpowiadała mu, że nie wyjdzie z tego żywy.

Podniósł głowę, patrząc na przechodzących obok ludzi. Ich obojętność, ich nieświadomość powodowała, że odruchowo zaciskał pięści. Uśmiechnął się na myśl, że ktoś mógłby wziąć to za wyraz buntu. Bunt… Śmieszny jest bunt jednostki dawno wyrzuconej poza nawias. Wszystkie karmione własną wybujałą fantazją nadzieje, jakie żywił powracając z Afryki, przesuwały się teraz w lata coraz wcześniejszej młodości. Czuł jednak, że nie zdąży już odnaleźć Phillipa Hagena. Człowieka, z którym wiązały się prawie wszystkie kompleksy wypływające z dzieciństwa. Człowieka, który zawsze był lepszy, który może rzadko miał rację, ale zawsze potrafił doprowadzić do tego, że przyznawano ją właśnie jemu. Szczeniacka naiwność. A jednak, mimo kruchych podstaw, żałosna chęć powrotu do świata dzieciństwa zdobyła pierwszeństwo przed realnymi problemami. „Więc zabierz mnie do ogrodu rozkoszy…” Piosenkę, którą powtarzał przy wymazywaniu pamięci u Jastrowa, uwielbiał śpiewać właśnie Hagen.

Otrząsnął się z rozmyślań, ponownie skupiając nad mapą. Keldysh mówił coś o południu Anglii i o samotnym wysokim budynku nad brzegiem morza. Ludzie, którzy napadli go w nocy, wspomnieli coś o zabraniu go do Har… Palec powoli przesuwał się po szeleszczącym papierze. Południowe wybrzeże miało trzy miejscowości, których nazwy zaczynały się od tych trzech liter. Harwich, Harton i Harmsbury. Rozłożył na kolanach plik wyłudzonych z biura podróży prospektów. Powoli, z lupą w ręku studiował kolorowe zdjęcia.

Odrzucił je po kilkunastu minutach. Rozparł się w fotelu, zapalając ostatniego papierosa. Jeżeli się nie myli, jeżeli nie była to pułapka, jeżeli wszyscy ludzie, na jakich natknął się ostatnio, nie grali napisanych przez kogoś innego ról, jeżeli…

Miejsce, którego szukał, to Harton.

* * *

– Widzisz ten zjazd? Tam, na lewo? – Siena zręcznym manewrem zjechał na skrajny, prawy pas drogi, a potem wprowadził karetkę na przydrożny parking. – Powinniśmy stamtąd zobaczyć Harton.

– To już tak blisko? – Fargo nie czekając, aż zgaśnie silnik, otworzył drzwiczki i wyskoczył na zewnątrz. – Nie namierzą nas?

– Nie wiem, jaki mają zasięg. – Siena zaciągnął ręczny hamulec i również wysiadł z samochodu. – Sądząc z opisu twoich przygód, nie jest za duży.

– Ale ten facet dysponuje zwielokrotnioną siłą.

Ruszyli w kierunku szerokiej przesieki wśród rzadkich drzew.

– Nie sądzę, żeby penetrowanie wszystkich umysłów ludzi w Harton było zgodne z zasadami ekonomii. Nawet, gdyby istniała taka możliwość.

– Teraz są zaalarmowani. Nie wróciła wysłana po mnie grupa.

– Fakt.

Weszli na niewielki pagórek, z którego w dali, za opadającym terenem widać było morze.

– Sądzę jednak, że strefa bezpieczeństwa rozciąga się w niewielkim promieniu wokół budynku.

Siena podniósł do oczu dużą wojskową lornetkę.

– A poza tym – ciągnął – sądzę, że jestem dla nich niewidzialny.

– Dlaczego?

Nie padła żadna odpowiedź.

Absolutnie nieruchoma, jak posąg wykuty w granicie, naznaczona głębokimi bliznami twarz jak zwykle nie wyrażała nawet śladu uczucia. Było to tak denerwujące, że Fargo zastanawiał się, czy w ogóle ma z tym człowiekiem jakiś kontakt.

– Widzisz coś?

– Tak – podał mu szkła. – Tam – wyciągnął rękę.

Fargo podniósł lornetkę do oczu. Była tak ciężka, że nie sposób było trzymać dłoni nieruchomo. Na maksymalnym powiększeniu obraz w okularach drgał tak bardzo, że z trudem udało mu się rozpoznać znany ze zdjęcia w prospekcie samotny siedmiopiętrowy budynek nad brzegiem morza.

– Nie widać podnóża. Teren zasłania…

– To nieistotne. Cała ta budowla wygląda na nie zamieszkaną.

– Dlaczego?

– Spójrz na szyby w oknach.

Fargo wstrzymał oddech, żeby zapobiec drżeniu rąk, ale nie zauważył niczego szczególnego.

– Myślisz, że oni tam są?

– Niedługo się przekonamy. Chodź.