Keldysh powoli podszedł do baru i ze swobodą bywalca zajął jedno z wysokich krzeseł.
– Proszę ale – starannie odliczył wyciągnięte z kieszeni drobniaki.
Pił powoli, w skupieniu, jakby roztrząsając coś przy tym w myślach. Emanował z niego smutek. Idealnie czysty, odprasowany garnitur nosił ślady długiego używania. Sweter, który miał pod spodem, i krawat również nie były nowe. Fargo zdał sobie nagle sprawę, że żal mu tego człowieka. Żal mu kogoś, przez kogo nie był teraz statecznym obywatelem. Uważnie rozejrzał się po sali. Odczekał chwilę i kiedy tylko pochwycił wzrok stojącego za barem Murzyna, „wstrzelił się” w niego. Tak przykra na początku nagła ciemność i uczucie pędu nie robiły już na nim wrażenia. Spoza szerokiej lady baru spojrzał z niepokojem na siedzącego w kącie marynarza. Bał się, żeby jego reakcja nie zwróciła uwagi Keldysha. Tamten, jak wszystkie ofiary psychicznych manipulacji, najpierw uporczywie potrząsał głową, a potem w szoku rozglądał się wokół. „Cholera, żeby tylko nie zaczął krzyczeć” – pomyślał Fargo. Wzrok marynarza padł na stojącą przed nim szklaneczkę z whisky. Na ustach pojawił się nagle cień uśmiechu, wzruszył ramionami i wychylił ją jednym haustem, po czym trochę chwiejnym krokiem ruszył do wyjścia.
Fargo odruchowo się uśmiechnął. Napełnił z beczki wysoką szklankę i podszedł do Keldysha.
– Jeszcze jedno?
Siwe brwi uniosły się w zdziwieniu.
– Nie. Dziękuję.
– Na koszt firmy. Proszę.
Postawił przed nim oszronione szkło. Stalowe oczy utkwił na wysokości jego twarzy.
– Myślę, że pod nieobecność gospodarza możemy trochę narozrabiać.
– Nieobecność gospodarza? – Keldysh opuścił głowę, dotykając obrzeża jednej ze swych pustych szklanek. – O czym ty mówisz?
Fargo wykrzywił swą czarną twarz.
– Ja, Murzyn Bob mówić, że już nie chcieć być dalej Murzyn. – Zmienił nagle ton. – Przecież pan doskonale wie, z kim pan rozmawia.
Keldysh ciągle tkwił w tej samej pozycji. Nie drgnął ani jeden jego mięsień.
– Czego jeszcze ode mnie chcecie? – spytał. – Wszystko ucichło i nadszedł już czas, żeby wykonać wyrok?
Fargo zrozumiał nagle, na co dawny szef wywiadu czeka.
– Nie, proszę pana. Nie widzieliśmy się tyle lat, więc wpadłem, żeby pogadać.
– Kim jesteś?
– Lynn Fargo. Pamięta mnie pan?
Żadnej reakcji. Nagle pytanie:
– Jak się nazywał łącznik, z którym rozmawiałeś ostatniej nocy przed wyjazdem z Londynu?
– Nie pamiętam. Wiem tylko, że miał na imię… – stary lis już zaczynał się uśmiechać drwiąco – Elaine.
– Chryste! – Keldysh podniósł głowę tak szybko, że można było się obawiać o kości dźwigające czaszkę. – Lynn, to naprawdę ty!
Zapadła długa cisza.
Keldysh zdołał się opanować dopiero po kilkudziesięciu sekundach.
– Myślałem, że nie żyjesz – powiedział tak spokojnym głosem, jakby prosił o następne piwo.
– Niewiele brakowało.
– Co robiłeś przez tyle lat?
– To naprawdę długa opowieść.
Keldysh dyskretnie rozejrzał się po sali.
– Słuchaj, Fargo. Fakt, że istniejesz, to dla nas niezwykła, jedyna i niepowtarzalna szansa. Nie możemy jej zmarnować za żadne skarby – w jego głosie nareszcie odezwała się nuta, której brakowało u odnalezionych po latach znajomych. – Chcę, żebyś to dobrze zrozumiał. Chcę też wiedzieć, czym dysponujesz.
– Odnalazłem jednego z ludzi przydzielonych mi do ochrony.
– Którego?
– Kena Sienę.
Keldysh wyraźnie odetchnął.
– Ale on jest jakiś dziwny – kontynuował Fargo. – Do jasnej cholery, czy pan wie, jak on wygląda?
– Wiem. On ci pomoże, Lynn.
– Ale… nie wiem, czy można mu ufać…
– Można. Bardziej niż sobie samemu – odwrócił głowę i nagle zmienił temat. – Bob rzadko rozmawia z klientami – szepnął. – Bądź wyraźnie znudzony.
Fargo zabrał opróżnioną szklankę, przyjął starannie odliczone drobne i wrzucił je do szuflady.
Keldysh wyszedł na chwilę do toalety, a gdy wrócił, zajął swoje stałe miejsce przy kontuarze baru.
– Wracając do Sieny. – Naczynie z piwem osłaniało usta mówiącego. – On zrobi wszystko, co mu każesz.
– Myśli pan, że ja się nadaję na faceta, który sypie wyrokami śmierci jak z rękawa?
– Nie o to chodzi. Sam zrozumiesz.
Jeden z gości podniósł rękę na znak, że chce płacić. Keldysh rzucił okiem na stojące na jego stoliku naczynia.
– Funt dwadzieścia – szepnął. – Nie pomyl się.
Nim Fargo po minucie wrócił na miejsce, siwy mężczyzna na wysokim stołku miał już poukładane w głowie wszystko, co chciał powiedzieć.
– Patrz w inną stronę i słuchaj – znowu zasłonił usta. – Po twoim wyjeździe zdołałem potwierdzić wiadomość, że po usunięciu Fulbrighta po władzę sięgnął jego były asystent. Nie wiem, jak się nazywa, nie wiem nawet, jak wygląda. Dowiedziałem się tylko, że siedziba Organizacji mieści się w wysokim budynku nad brzegiem morza.
– Gdzie?
– Nie mam pojęcia. Pewne poszlaki wskazują na południe Anglii… Ten człowiek dysponuje dużymi możliwościami, nie takimi jak niegdyś Fulbright, ale jest dostatecznie zabezpieczony, by zapobiec próbie „wstrzelenia się” do jego ciała kogoś innego. Poza tym nie jest to żądny władzy głupek. Wykazał się dostateczną dozą inteligencji i ostrożności, żebyśmy musieli się go obawiać w najwyższym stopniu. Wiem też, że ma łączność telepatyczną z kilkoma czy nawet kilkunastoma swoimi ludźmi i kieruje nimi przez cały czas. Dlatego nie musi opuszczać centrali. – Keldysh zawahał się przez moment. – Jego telepaci dysponują straszną siłą. W niewielkim promieniu mogą zrobić z każdym człowiekiem, co tylko zechcą. Dlatego jakikolwiek atak jest bardzo trudny. Ale… – zagryzł wargi. – Muszę nad tym pomyśleć. Skontaktuj się ze mną za jakiś czas. Siena będzie wiedział, jak mnie znaleźć.
Fargo otarł twarz. Wzdrygnął się, zanim przypomniał sobie, dlaczego ręka jest czarna.
– Teraz niech mnie pan posłucha – powiedział cicho, ledwie otwierając usta – Jestem śmiertelnie chory i…
– Ty, chory? Nie żartuj, chłopcze.
– Do jasnej cholery, przecież nie mogę „wstrzelić się” w czyjeś ciało na całe życie. Początkowo stłumiona tamta świadomość pomiesza się z moją i… – Odruchowo machnął ręką. – Tak napisano w tym pańskim podręczniku.
– Zastanów się nad… – Twarz Keldysha przeszył nagły skurcz. – Zaraz, skąd wiedziałeś, że mnie tu znajdziesz?
– Od Clancy’ego.
– On pracuje dla nich.
– Wiem. Powiedział mi to pod lufą rewolweru.
Uspokojony Keldysh skinął głową.
– Skoro tak… Dobrze, że ten drań nie żyje.
Fargo przełknął ślinę.
– Obawiam się, że jeszcze żyje…
– Co?!
– On…
– Chryste… Jeśli on żyje, to cały ten burdel jest obstawiony. – Po raz pierwszy na jego dystyngowanej i zwykle opanowanej twarzy zagościło zdenerwowanie, z trudem walczył, by nie podnosić głosu. – Clancy był monitorowany telepatycznie. Musisz uciekać…
– Ale…
– Zjeżdżaj stąd. Natychmiast. – Keldysh rozumiał doskonale, że nie wolno krzyczeć na kogoś, kto jest amatorem w swoim fachu, żeby nie odebrać mu resztek pewności siebie. – Słuchaj, Lynn, odwaliłeś kawał roboty. Nikomu nie udało się to co tobie. Teraz nie schrzań tego. Musisz uciekać!
Widząc wahanie na czarnej twarzy, prawie krzyknął:
– Ratuj się wreszcie! Zjeżdżaj!
Fargo „wstrzelił się” w przechodzącego za oknem człowieka w momencie, gdy poczuł pierwsze znajome oznaki mrowienia za uszami. Zaraz potem przeniósł się do kogoś innego – sądząc ze stroju, poważanego urzędnika szacownej firmy, który szedł drugą stroną ulicy. Oszołomiony, zrobił kilkanaście kroków, ale znajomy ból w głowie narastał. Wiedział, że nie dadzą mu uciec, wiedział, że Keldysh ma rację. Odruchowo sięgnął do kieszeni, choć trudno było przypuszczać, że urzędnik nosi ze sobą broń. Ból rósł z każdą chwilą, ale Fargo uspokoił się nagle. W głębi ulicy zobaczył nadciągający potężny drogowy ciągnik z olbrzymią naczepą. Chwiejąc się, stanął na skraju chodnika. Ostre światła reflektorów były coraz bliżej. Kiedy ból stał się nie do zniesienia, ugiął nogi i sprężył się do skoku. Przerażony kierowca gwałtownie nacisnął hamulec, blokując koła, które z piskiem zaczęły sunąć po asfalcie. Ciężki wóz tańczył na prawo i lewo w głębokim poślizgu, ale bezwładna masa naczepy parła go dalej do przodu. Ręce kierowcy migały za wilgotną szybą, dokonując cudów w manewrowaniu kierownicą. Teraz! Fargo pochylił się do przodu, kiedy nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, paraliżujący ból zniknął z jego głowy. Zszokowany, upadł na kolana. „Boże, to sztuczka telepatów!” Potężny ciągnik zniosło na drugą stronę jezdni. Rozległ się trzask miażdżonej zderzakiem latarni.
„Zaskoczyli mnie” – pomyślał. – „Nie chcą, żebym się zabił.” Ale nie… Przeszukał swój czysty i jasny teraz umysł. Czuł, że dzieje się tam coś dziwnego. Zagadkowy, nieprzenikalny dotąd kokon, który tkwił gdzieś na granicy świadomości, rozwinął się teraz, promieniując porażającą energią. – „Działa jak tłumik. Pomaga mi się ukryć przed telepatą…”
Roztrzęsiony, zobaczył, jak wyglądający na zwykłego przechodnia człowiek z wykrzywioną nagle z wściekłości twarzą wyszarpuje z kieszeni rewolwer. Odruchowo „wstrzelił się” w niego, przebiegł kilkanaście kroków i „przeskoczył” w nadbiegającego policjanta. Znowu kilkanaście kroków i znowu zmiana. Tym razem gnał w ciele młodego wysportowanego mężczyzny, klucząc wśród oszołomionych wypadkiem przechodniów. Kiedy oddech stał się zbyt urywany, „wstrzelił się” w kierowcę przejeżdżającej obok limuzyny. Gwałtownie nacisnął pedał gazu, słysząc jak delikatne mruczenie dużego silnika przeradza się w ryk.