– Wiemy, że przed laty zaginęło z samolotem coś bardzo cennego. Staraliśmy się zestrzelić tę maszynę w Afryce, ale jak się szybko okazało, pan Fargo przeżył ten atak i co więcej zabrał tę przesyłkę ze sobą… Keldysh, mimo że mylił się w wielu sprawach, bardzo sprawnie pozacierał ślady. Pozacierał je w sposób bezwzględny. – Chilmark pokiwał głową. – Wiemy, że to… coś, nad czym pracowano w tajnych wojskowych laboratoriach. Rzecz warta grube miliony.
– Tak?
– Posiadacie urządzenie oślepiające telepatów i wyłączające z ich zasięgu danego człowieka. Najpierw skorzystał z tego twój kolega, a teraz korzystasz ty.
Siena chciał coś powiedzieć, ale tamten powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie masz tego przy sobie, nic nie masz przy sobie. Przecież zostałeś obszukany. A jednak to urządzenie cię osłania… – zamilkł na chwilę. – Gdzie ono jest?
– Z czego wnosisz, że istnieje tylko jeden egzemplarz?
Kolejny uśmiech będący tylko niewielkim drgnieniem warg.
– Sami prowadziliśmy nad tym badania. Wiemy, że są one niezwykle pracochłonne i kosztowne. Keldysh nie mógł zorganizować większej sumy. Poza tym nie miał czasu.
Siena skinął głową.
– Istotnie, nie miał czasu. Taki aparat nie istnieje.
Brwi Chilmarka uniosły się w górę.
– W takim razie może wyjaśnisz mi, co cię chroni?
– Chyba nie mam na to ochoty.
Lekkie wzruszenie ramion.
– Myślałem, że mam do czynienia z rozsądnym człowiekiem. – Chilmark odwrócił głowę i skinął na stojącego najbliżej człowieka z karabinem. – Najpierw przestrzelisz mu stopę. Celuj w palce. Potem śródstopie i kostka. Potem łydka i kolano. A potem… – znowu popatrzył na Sienę. – Może jednak coś powiesz?
Nieprawdopodobna wprost, idealna cisza przeciągała się coraz bardziej. Trzask napinanego zamka karabinu miał w sobie coś z grzmotu przed burzą. – A więc…
– Powiem wam. Coś wam powiem.
– Tak?
Siena wyprostował się, patrząc na tamtego z nieruchomym wyrazem twarzy.
– Tym czymś… tą bardzo kosztowną rzeczą, która zaginęła wraz z bombowcem, byłem ja.
Chilmark odchylił się wraz z oparciem fotela.
– A cóż w tobie jest takiego cennego?
Siena stał nieruchomo na rozstawionych nogach. Długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem zrobił wdech. Umieszczona między obojczykami szybkoobrotowa turbosprężarka wtłaczała powietrze do jego wykonanych z syntetycznych włókien płuc z taką prędkością, że po chwili zaczęło go brakować w całym pomieszczeniu. Gwałtowny spadek ciśnienia sprawił, że ludzie nie mogli nawet krzyczeć. Miotali się z rozerwanymi bębenkami, nie czując krwi płynącej z nosów, ust i oczu. Ułamek sekundy później puściły specjalnie uszczelnione szyby. Odłamki szkła, wpadając wraz z wyrównującym ciśnienie powietrzem, demolowały pokój, ale trwało to tylko moment. Sprężone powietrze zaczęło opuszczać sztuczne płuca. Tym razem potworne nadciśnienie spowodowało nowy huragan, który wymiatał za okno szkło, kartki papieru i wszystkie nie zamocowane przedmioty. Kiedy ustał porażający huk, Siena zdalnie zdetonował pozostawioną na trzecim piętrze bombę. Szalejący pożar w ciągu kilku sekund rozprzestrzenił się na połowę kondygnacji. Rozdzwoniły się alarmowe dzwonki, ale pozbawiona telepatycznych rozkazów obsługa nie myślała ani o obronie, ani o walce z ogniem.
Siena jednym ciosem wyważył metalowe drzwi. Spojrzał na umieszczoną pod sufitem kamerę i zmienił rodzaj wzroku. Specjalne czujniki pozwalały mu widzieć ułożony pod tynkiem kabel. Wybiegł na korytarz, ale ktoś okazał się szybszy. Zauważył niskiego kędzierzawego mężczyznę, który znikał w drzwiach windy. Okazało się, że szef Organizacji był inteligentnym człowiekiem. Dotarło do niego wreszcie, że ma do czynienia z cyborgiem, i zrozumiał, że w walce z nim nie ma żadnych szans. Siena przełączył swój głos na fale radiowe.
– Uważaj, facet właśnie uciekł. Nie przepuść go – zaczął zbiegać po schodach. – Ma najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, kręcone brązowe włosy.
Leżący na szczycie pryzmy betonowych płyt Fargo odebrał sygnał bez żadnych zakłóceń. Wyłączył radio i sprawdził położenie bezpiecznika w swoim manlicherze. Kiedy w drzwiach budynku pojawiło się kilka osób, przyłożył kolbę karabinka do ramienia. Z palcem na spuście śledził ich ruchy, ale nie było wśród nich człowieka, którego szukał. Wreszcie go zobaczył. Uniósł się na kolana, czekając, aż zbliży się do uciekającej grupy, potem strzelił dwukrotnie. Oderwał na moment broń od ramienia, sprawdzając efekt. Złożył się ponownie i przyciskał spust raz za razem aż do opróżnienia magazynka. Seria strzałów zmusiła tamtego do rzucenia się w prawo. Kiedy znikł za stertami materiałów, Fargo zmienił magazynek i strzelił jeszcze kilka razy, sugerując tamtym, że droga jest pod obstrzałem. Potem zerwał się i zeskoczył z pryzmy po przeciwnej stronie. Ostry ból skręconej kostki sprawił, że z najwyższym trudem, kulejąc i zagryzając wargi, dotarł do narożnika. Zatrzymał się, słysząc kroki biegnącego plażą człowieka. Dłuższą chwilę walczył z pokusą wypalenia tamtemu prosto w twarz, kiedy tylko się ukaże. Wiedział jednak, że uzyskanie stuprocentowego trafienia jest praktycznie niemożliwe. Tamten ginąc mógł „wstrzelić się” w niego. Przez chwilę żałował, że nie ma przy sobie stumilimetrowego działa. Potem, gryząc wargi aż do krwi, skoczył do przodu.
– Stój! – Podniósł broń, celując do biegnącego.
Mężczyzna szarpnął się w bok, unosząc głowę i wtedy go poznał. Miał przed sobą człowieka, którego obecność barwiła prawie wszystkie wspomnienia dzieciństwa. Zamarł w bezruchu, podczas gdy Phil Hagen, uspokojony już i skupiony, szykował się do skoku. W jednej sekundzie Fargo zmobilizował wszystkie siły. Odwrócił głowę i „wstrzelił się” w leżącego na wysuniętych noszach chłopaka. Miał świadomość przewagi, jaką w przeciwieństwie do wszystkich sytuacji z dzieciństwa dawała realizacja z góry ustalonego planu. Oczami leżącego w karetce zobaczył, jak ciało Hagena wiotczeje, waląc się w piach, a jego własne przeszywa elektryzujący dreszcz – znak, że ktoś się do niego „wstrzelił”.
Hagen w nowej postaci był wystawiony jak na strzelnicy. Fargo zwarł palce na kolbie automatycznego pistoletu. Szarpnął ręką wiedząc, że ma teraz jedyną, niepowtarzalną szansę, kiedy tamten, zszokowany lekko po przeskoku, stoi nieruchomo, nie mogąc na nic zareagować. Broń jednak zdawała się ważyć tonę. Fargo czynił rozpaczliwe wysiłki, żeby ją podnieść, ale ręka tylko drżała, niezdolna do wykonania najprostszego ruchu. „Chryste, ten chłopak był sparaliżowany” – pomyślał. Jego porażony paniką umysł zrozumiał wszystko, kiedy broń drgnęła, unosząc się o milimetr. Atrofia mięśni! Unieruchomione ciało chłopaka spoczywało w szpitalu, kto wie jak długo i stało się to, co przydarza się kosmonautom po długotrwałym locie. „Więc tak się to skończy” – przemknęło mu przez głowę. Przerażony spojrzał na Hagena.
Jego ciało, które nie było już jego własnym ciałem, stało nieruchomo w pozycji, w jakiej je opuścił. Karabinek wysunął się z dłoni i sterczał teraz zabawnie wbity lufą w piasek. Ręce, głowa i cały tułów drżały ledwie dostrzegalnie, tak że tylko wnikliwy obserwator mógł to zauważyć. Prawa dłoń drgnęła silniej, potem z początku słabe, ale rosnące z każdą chwilą konwulsje zaczęły ogarniać resztę ciała. Z boku wyglądało to tak, jakby Hagen walczył z czymś, co zastał w środku, z czymś, co niszczyło go wraz z ciałem, które zdobył. Kiedy runął na piasek, Fargo z trudem odwracając głowę, zauważył zamierające drgawki.
Padający na nosze deszcz chłodził jego rozpaloną głowę, ale nie przybliżało go to do znalezienia odpowiedzi. Czuł, że tkwi ona w jego głowie, ale wiedział też, że może poznać tylko jej część. Przeszukał swój umysł i tak jak spodziewał się wcześniej, nie znalazł w nim już tajemniczego kokonu. Dziwny twór musiał pozostać w tamtym ciele. Może był to profesor Fulbright? Tak jak inne ofiary przewieziony do Afryki i tam uwięziony przetrwał dzięki swej mocy i teraz dokonał zemsty? Może kto inny? Czuł, że nigdy nie rozwiąże tej zagadki.
Kiedy nadbiegł Siena, z wysiłkiem uniósł głowę.
– Coś nie wyszło? – Tamten zaczął odłączać wszystkie kable i przewody.
– Zapomnieliśmy o czymś.
– Atrofia? – Ochroniarz wysunął nosze, stawiając jeden z końców na ziemi.
– Tak.
Siena uniósł go bez trudu i przetransportował do karetki. Zaciągnął mocno wszystkie pasy i zajął miejsce za kierownicą. Fargo patrzył przez zalewaną deszczem szybę na nieruchome ciała przy brzegu morza. Na swoje własne i… na zwłoki tamtego. Krępa postać, dość długie kręcone włosy, rozrzucone teraz w nieładzie na mokrym piasku. Jego ziarenka przylepiły się do obcej twarzy. Obcej? Tak. Dlaczego przyszło mu do głowy, że to Hagen? Ten człowiek nie był Philem Hagenem. Teraz nie był już nikim. Usta Fargo poruszały się lekko, ale nie wydobył się z nich ani jeden takt piosenki o górze wiatru. Czuł, że traci wszystkie złudzenia, że powiał już wielki wiatr. Był zbyt silny, żeby oparła mu się zbudowana z pozornych obrazów góra, a drobne dotknięcia rozsypanej rzeczywistości nie potrafiły wskrzesić już niczego. Nie zdołał ochronić mitu przed prawdą. Klucz do bram świata dzieciństwa okazał się wytrychem.
Kiedy samochód ruszył po zalewanej deszczem plaży, o mało nie wysunął się z pasów. Czekały go długie tygodnie ćwiczeń, żeby odzyskać pełną sprawność mięśni, ale nie myślał o tym. Przez krótką chwilę, przez ułamek sekundy wiedział, dlaczego w każdej sytuacji warto zaczynać wszystko od nowa. Choćby miało się pewność, że śmierć nastąpi już jutro, że znikną wszyscy ludzie, że spadną wszelkie z możliwych nieszczęścia. Choćby miało się pewność, że świat skończy się następnego dnia, to jeszcze przedtem trzeba zacząć wszystko od nowa. Chwila olśnienia minęła, a on zgubił gdzieś ów nieuchwytny czar zrozumienia. Ale to nie miało znaczenia. Pytanie „dlaczego?” mogło pozostać bez odpowiedzi. Mogło zaczekać, aż znowu nastąpi dzień, w którym znajdzie odpowiedź. To jedno wiedział na pewno.
Wrocław 1990-2004