— Nie — odparła Pascale. — Gdy tkanka wyschła, pozycja ciała uległa zniekształceniu.
— Albo pochowano je właśnie w ten sposób.
Położył na czaszce dłonie w rękawiczkach, które przekazywały mu dane dotykowe do koniuszków palców. W tym momencie wspomniał żółty pokój wysoko w Chasm City, z akwatintami metanowych lodowych czap na ścianach; między gośćmi sunęły serwitory w liberiach, częstując słodyczami i alkoholem. Draperie z barwnej krepy przesłaniały pyszne sklepienie. W powietrzu jaśniały blade entoptyki — modne wówczas anioły, cherubiny, kolibry, czarodziejki. Pamiętał gości: większość z nich to były osoby związane z rodziną; ludzi tych albo ledwo znał, albo ich nie lubił, gdyż przyjaciół miał wtedy niewielu. Ojciec jak zwykle się spóźnił. Przyjęcie toczyło się w najlepsze, gdy Calvin raczył się pojawić. Ale to było normalne podczas ostatniego, największego przedsięwzięcia Calvina — jego realizacja sama w sobie była powolną śmiercią, w tym samym stopniu co samobójstwo, które miał popełnić w kulminacyjnej fazie projektu.
Sylveste wspomniał, jak ojciec podał mu szkatułkę inkrustowaną fragmentami splecionych spirali kwasów rybonukleinowych.
— Otwórz — polecił Calvin.
Sylveste pamiętał, jak wziął szkatułkę w dłonie, czuł, jaka jest lekka. Odchylił wieczko, zobaczył ptasie gniazdko z włók — niny do pakowania. W środku leżała cętkowana brązowa kopuła w takim samym kolorze co pudełko — górna część czaszki, najwyraźniej ludzkiej, z brakującą szczęką.
Wtedy w sali zapadła cisza.
— To wszystko? — spytał Sylveste na tyle głośno, by zebrani go usłyszeli. — Stara kość? Cóż, dziękuję, tato. Jestem doprawdy pod wrażeniem.
— Powinieneś być — odparł Calvin.
Problem polegał na tym, że — jak Sylveste niemal natychmiast się zorientował — Calvin miał rację. Czaszka przedstawiała niewiarygodną wartość: jak się wkrótce dowiedział, należała do kobiety z Atapuerca w Hiszpanii i miała dwieście tysięcy lat. Czas śmierci kobiety dało się łatwo oszacować na podstawie towarzyszących znalezisku obiektów, ale uczeni, którzy ją wydobyli, podali precyzyjną datę, używając najbardziej wyrafinowanych technik, jak: datowanie potasowo-argonowe skał w jaskini pochówku, datowanie szeregów uranowych w złożach trawertynu na ścianach, ślady rozpadu atomowego w szkliwie wulkanicznym, datowanie termoluminescencyjne spalonych odprysków krzemienia. Z tych samych technik — udoskonalonych jeśli chodzi o dokładność i zakres zastosowań — korzystali archeolodzy na Resurgamie. Fizyka rozwinęła jedynie ograniczoną liczbę metod datowania obiektów. Sylveste powinien to wszystko natychmiast dostrzec i poznać, czym jest ta czaszka — najstarszym ludzkim obiektem na Yellowstone, przywiezionym wieki wcześniej do układu Epsilon Eridani, a potem zagubionym podczas niepokojów w kolonii. To, że Calvin ją odkopał, samo w sobie stanowiło cud.
A jednak powodem wstydu, jaki gwałtownie odczuł, mniej była okazana niewdzięczność niż to, że tak łatwo ujawnił własną ignorancję. Wszak bez trudu mógł ją ukryć. Postanowił, że na podobną słabość nigdy już sobie nie pozwoli. Lata później czaszka poleciała z nim na Resurgam jako przypomnienie o tym ślubie.
Nie mógł teraz zawieść.
— Jeśli jest tak, jak twierdzisz — powiedziała Pascale — to znaczy, że nie pochowano ich w ten sposób bez przyczyny.
— Może jako ostrzeżenie — odparł Sylveste i zszedł do trzech studentów.
— Obawiałam się, że coś takiego powiesz. — Pascale podążyła za nim. — A czego właściwie miałoby dotyczyć to straszne ostrzeżenie?
Sylveste doskonale wiedział, że pytała retorycznie. Dokładnie rozumiała jego poglądy na temat Amarantinów. Chyba lubiła to drążyć. Zmuszając go, by ciągle je powtarzał, mogłaby w końcu spowodować, że w jego rozumowaniu ujawni się jakiś błąd logiczny, który nawet on sam uzna za podważający całą teorię.
— Wydarzenie. — Mówiąc to, Sylveste przesunął palcem po cienkiej czarnej linii za szalunkiem.
— Wydarzenie przyszło do Amarantinów niespodziewanie — odparła Pascale. — Nie mieli na nie wpływu. A poza tym nastąpiło szybko. Nie było czasu na rozmyślanie, jak chować ciała, przekazując złowrogie ostrzeżenie. Nawet jeśli częściowo rozumieli, co się z nimi dzieje.
— Rozgniewali bogów — stwierdził Sylveste.
— Tak, chyba wszyscy zgadzamy się co do tego, że musieli interpretować Wydarzenie w ramach swego systemu religijnego jako dowód boskiego niezadowolenia. Nie pozostało jednak czasu na wyrażenie tej wiary w żadnej stałej formie nim wszyscy zginęli, a już na pewno nie na pochówek dla przyjemności przyszłych archeologów z odmiennych gatunków. — Nasunęła kaptur i zaciągnęła wiązania, ponieważ lekkie smużki pyłu zaczęły osiadać w szybie i powietrze nie było już tak spokojne, jak jeszcze kilka minut temu. — Ale ty sądzisz inaczej, prawda? — Nie czekając na odpowiedź, nasunęła na oczy solidne gogle, które na chwilę zakłóciły jej widzenie peryferyjne, i spojrzała na powoli odsłaniany obiekt.
Gogle Pascale pobierały dane z grawitometrów obrazujących rozmieszczonych wokół siatki Wheelera i nakładały stereoskopowy obraz zakopanej masy na normalny widok. Sylveste uzyskiwał ten sam efekt, wydając polecenie swoim oczom. Podłoże stało się szkliste, niematerialne — brązowawa krata, w której leżał zakopany wielki obiekt. Był to obelisk — potężny blok wyrzeźbionej skały, włożony z kolei w kilka kamiennych sarkofagów. Miał dwadzieścia metrów wysokości. Wykopalisko odsłaniało zaledwie parę centymetrów z samej góry. Z jednej strony umieszczono jakiś napis w standardowym systemie znaków z późnej epoki kultury Amarantinów. Grawitometry obrazujące nie potrafiły jednak uzyskać rozdzielczości przestrzennej potrzebnej do odczytania tekstu. Żeby się czegokolwiek dowiedzieć, należało obelisk odkopać.
Sylveste kazał swoim oczom, by przywróciły mu normalne widzenie.
— Pracujcie szybciej — polecił studentom. — Nieszkodzi, jeśli na powierzchni powstaną drobne rysy. Dziś wieczór chcę mieć odsłonięty przynajmniej metr obelisku.
Jeden ze studentów, klęcząc, odwrócił się do niego.
— Proszę pana, słyszeliśmy, że trzeba porzucić wykopalisko.
— A czemuż to miałbym je porzucać?
— Z powodu burzy.
— Do diabła z burzą. — Dość oschle wyszarpnął się, gdy Pascale ujęła go za rękę.
— Dan, mają powody do niepokoju. — Mówiła cicho, tylko do niego. — Ja też słyszałam prognozę. Powinniśmy wracać do Mantell.
— I stracić to wszystko?
— Wrócimy tu.
— Może się okazać, że już nigdy nie odnajdziemy tego miejsca, nawet jeśli zakopiemy transponder. — Wiedział, że ma rację: lokalizacja wykopaliska była niepewna, mapy tego rejonu nie grzeszyły dokładnością. Zestawiono je w pośpiechu, gdy przed czterdziestu laty „Lorean” przyleciał z Yellowstone i okrążył planetę. Od czasu buntu, kiedy to zniszczono pas satelitów — a połowa kolonistów postanowiła ukraść statek i wracać do domu — nie istniał sposób dokładnego określenia położenia czegoś na Resurgamie. A wiele transponderów po prostu psuło się podczas burzy maczetowej.
— Mimo to nie warto ryzykować ludzkiego życia — stwierdziła Pascale.
— Może być warte znacznie więcej. — Pstryknął na studenta. — Szybciej. Jeśli trzeba, użyjcie serwitorów. Przed świtem chcę zobaczyć szczyt obelisku.
Sluka, jego doktorantka, mamrotała coś pod nosem.
— Jakiś komentarz? — spytał Sylveste.
Sluka wstała chyba po raz pierwszy od wielu godzin. Widział w jej oczach zmęczenie. Z dłoni dziewczyny wysunęła się szpatułka i upadła przy butach ochronnych, które Sluka miała na nogach. Zerwała z twarzy maskę, oddychała kilka sekund resurgamskim powietrzem.