— Musimy porozmawiać.
— A o czym, Sluko?
Nim się odezwała, zaczerpnęła powietrza z maski.
— Igrasz z losem, doktorze Sylveste.
— A ty igrasz na skraju przepaści.
Wydawało się, że go nie dosłyszała.
— Zrozum, twoja praca jest dla nas ważna. Podzielamy twoje nadzieje. Dlatego zginamy tu karki. Ale nie powinieneś uważać, że tak będzie stale i że nie musisz o nas zabiegać. — Spojrzała na Pascale i jej oczy błysnęły białymi łukami. — Teraz potrzebujesz wszelkich sprzymierzeńców, doktorze.
— Czy mam to rozumieć jako groźbę?
— Stwierdzenie faktu. Jeśli zwracałbyś większą uwagę na to, co dzieje się w innych miejscach kolonii, wiedziałbyś, że Girardieau planuje ruch przeciw tobie. Krążą pogłoski, że ten ruch nastąpi szybciej, niż się spodziewasz.
Poczuł mrowienie na karku.
— O czym mówisz? Co to znaczy?
— A o czymże? O zamachu! — Sluka przepchnęła się obok niego, by wejść po drabinie przy ścianie studni. Gdy postawiła stopę na pierwszym szczeblu, odwróciła się i powiedziała do dwóch studentów w skupieniu odkopujących obelisk: — Pracujcie tak długo, jak chcecie, tylko nie mówcie potem, że nikt was nie ostrzegł. A jeśli macie wątpliwości, jak to jest, gdy zostanie się złapanym przez burzę maczetową, przyjrzyjcie się Sylveste’owi.
Jeden ze studentów podniósł nieśmiało wzrok.
— Dokąd idziesz, Sluko?
— Porozmawiać z innymi grupami. Może nie wszyscy wiedzą o tym ostrzeżeniu. Gdy je usłyszą, niewielu zechce tu pozostać.
Zaczęła się wspinać, ale Sylveste pochwycił ją za obcas. Spojrzała w dół. Założyła teraz maskę, ale mimo to Sylveste widział wyraz pogardy na jej twarzy.
— Jesteś skończona, Sluko.
— Nie. — W dalszym ciągu się wspinała. — Dopiero zaczynam. Na twoim miejscu martwiłabym się o siebie.
Sylveste przeanalizował stan swego ducha i przekonał się, że jest zupełnie spokojny. Tego najmniej się spodziewał. Był to jednak spokój, jaki panuje w oceanach metalicznego wodoru wielkich planet gazowych daleko od Delty — spokój utrzymywany tylko dzięki miażdżącemu ciśnieniu z dołu i z góry.
— Co teraz? — spytała Pascale.
— Muszę z kimś porozmawiać — odparł.
Sylveste wszedł po rampie do swojego pełzacza. Druga maszyna była zapchana pudłami ze sprzętem i pojemnikami z zebranym materiałem; hamaki studentów wciśnięto w małe nisze wolnej przestrzeni. Musieli spać na pokładzie pojazdów, ponieważ niektóre stanowiska archeologiczne w tym sektorze — podobnie jak to wykopalisko — znajdowały się w odległości dnia drogi od Mantell. Maszyna Sylveste’a była znacznie lepiej wyposażona: ponad jedną trzecią miejsca przeznaczono na jego pokój sztabowy i kwatery; resztę wnętrza zajmowały ładownie i parę skromniejszych kwater dla starszych współpracowników lub gości — w tej wyprawie dla Pascale i Sluki. Teraz jednak Sylveste miał cały pojazd dla siebie.
Wystrój pokoju miał maskować fakt, że pomieszczenie to znajduje się na pokładzie pełzacza. Ściany wyłożono czerwonym aksamitem, półki zapełniono modelami przyrządów naukowych i podróbkami artefaktów; powieszono również wielkie, wytwornie opisane mapy Resurgamu w odwzorowaniu Mercatora, z zaznaczonymi punktami najważniejszych znalezisk cywilizacji Amarantinów. W innych miejscach powierzchnię ścian pokrywały powoli aktualizujące się teksty: artykuły naukowe w przygotowaniu. Jego własna symulacja poziomu beta wykonywała obecnie większość rutynowej pracy nad artykułami; Sylveste wytrenował symulację do takiego stopnia, że potrafiła operować jego stylem dokładniej niż on sam, zwłaszcza że od pracy odciągały go bieżące zajęcia. Później, gdy czas pozwoli, miał sprawdzić te teksty, ale teraz tylko na nie zerkał, przechodząc do biurka. Ozdobny mebel był udekorowany marmurem i malachitem z japońskimi inkrustacjami przedstawiającymi wczesne podboje kosmiczne.
Sylveste otworzył szufladę i wyjął kartridż symulacji — nieoznaczony, szary prostopadłościan, przypominający płytkę ceramiczną. W górnej części biurka znajdował się otwór. Wystarczyło wsunąć kartridż, by wywołać Calvina. Jednak Sylveste się wahał. Przynajmniej miesiąc upłynął od poprzedniego wywołania Calvina z krainy zmarłych i to ostatnie spotkanie przebiegło wyjątkowo parszywie. Sylveste obiecał sobie wtedy, że ponownie przywoła ojca tylko w sytuacji kryzysowej. Ale czy teraz rzeczywiście miała miejsce taka sytuacja? To zależało od punktu widzenia. I czy była dostatecznie trudna, by usprawiedliwić wywołanie? Problem polegał na tym, że rady Calvina okazywały się skuteczne tylko w połowie przypadków.
Sylveste wcisnął kartridż do biurka.
Pośrodku pokoju siły wróżki wywołały postać Calvina rozpartego w przepastnym, majestatycznym fotelu. Wyglądał realniej niż jakikolwiek hologram — widoczne były nawet subtelne światłocienie — ponieważ obraz wygenerowano, manipulując bezpośrednio polem widzenia Sylveste’a. Symulacja poziomu beta przedstawiała Calvina w jego najlepszych czasach, ze szczytowego okresu na Yellowstone, gdy miał zaledwie pięćdziesiątkę. To dziwne, ale wyglądał starzej od Sylveste’a, choć wizerunek Calvina był siedemdziesiąt lat młodszy w sensie fizjologicznym. Sylveste przekroczył dwieście osiem lat, ale kuracja długowieczności, jaką zaaplikowano mu na Yellowstone, była skuteczniejsza od wszelkich zabiegów dostępnych w czasach ojca.
Poza tym budowę i rysy twarzy mieli niemal identyczne, usta stale wygięte w figlarny łuk. Sylveste miał na sobie surowe ubranie poszukiwacza, natomiast Calvin nosił krótsze włosy, a jego strój cechowało wyrafinowanie belle epoąue demarchistów: powiewna koszula i spodnie w elegancką kratę, wetknięte w cholewy pirackich butów; na jego palcach połyskiwały drogocenne kamienie i metal. Nienagannie przycięta broda tworzyła nieco ciemniejszą rudawą linię wzdłuż szczęki. Małe entoptyki otaczały siedzącą postać — symbole logiki boolowskiej i trójwartościowej oraz długie ciągi zero-jedynkowe. Jedna dłoń gładziła szczecinę podbródka, druga spoczywała na rzeźbionym ślimaku na oparciu fotela.
Przez projekcję prześlizgnęła się fala ożywienia, blade oczy rozbłysły zainteresowaniem.
Calvin uniósł palce w leniwym geście pozdrowienia.
— Tak. Za chwilę wszyscy zostaną obryzgani gównem.
— Sporo zakładasz.
— Mój drogi, niczego nie muszę zakładać. Podłączyłem się do sieci i dostałem do ostatnich kilku tysięcy wiadomości. — Wyciągnął szyję, by obejrzeć gabinet. — Niezłe gniazdko. A przy okazji, jak twoje oczy?
— Działają tak dobrze, jak można by tego po nich oczekiwać.
Calvin skinął głową.
— Rozdzielczość nie nadzwyczajna, ale nic lepszego nie mogłem osiągnąć za pomocą narzędzi, jakie miałem do dyspozycji. Prawdopodobnie podłączyłem na nowo tylko czterdzieści procent twoich optycznych kanałów nerwowych, dlatego wstawienie lepszych kamer byłoby bez sensu. Gdyby na tej planecie poniewierał się trochę lepszy sprzęt chirurgiczny, mógłbym spróbować czegoś więcej. Ale nie oczekujmy, że Michał Anioł szczoteczką do zębów wymalowałby wspaniałą Kaplicę Sykstyńską.
— Dobrze, wypominaj mi.
— Nawet bym nie śmiał — odparł Calvin z całkowicie niewinnym wyrazem twarzy. — Mówię tylko, że skoro już musia — łeś pozwolić Alicji zabrać „Lorean”, mógłbyś przynajmniej namówić ją, by zostawiła nam trochę sprzętu medycznego.
Dwadzieścia lat temu jego żona przewodziła rebelii przeciw niemu. Calvin ciągle mu o tym przypominał.